Chciałam tylko zorganizować spokojną kolację z przyjaciółmi — ale niespodziewany gość zamienił wieczór w koszmar.
Ten obiad miał być symbolem małego zwycięstwa — świętowaniem mojej niedawnej awansu. Wszystko zaplanowałam w najdrobniejszych szczegółach: menu, wino, zastawę, choćby playlistę z nastrojowym tłem. Chciałam czegoś kameralnego, serdecznego. Bez pompy, ale z klasą. Po prostu zebrać bliskich, pośmiać się, pogadać, poczuć, iż życie to nie tylko praca i rachunki, ale też radość.
Zaprosiłam tylko pięcioro osób: moją najlepszą przyjaciółkę Olę z mężem Jakubem, kolegę ze studiów, Bartka, oraz współpracownika, z którą ostatnio się zbliżyłam — Zosię. Wszyscy się znali, atmosfera zapowiadała się przytulna, bez wymuszonych konwersacji. Chciałam, żeby każdy czuł się jak u siebie.
Wieczór zaczął się idealnie. Na stole stały przystawki — bruschetty, faszerowane pieczarki, sery. Wszyscy przyszli na czas, w dobrych nastrojach. Wino lało się swobodnie, rozmowy płynęły gładko — Ola z Zosią rozmawiały o podróżach, Bartek opowiadał kawały z pracy. Siedziałam i uśmiechałam się: wszystko szło zgodnie z planem.
A potem ktoś zapukał do drzwi.
Zdziwiłam się — wszyscy zaproszeni już tu byli. Pomyślałam, iż może są rodzice psa z klatki obok albo kurier się pomylił. Otwieram… i widzę nieznajomego mężczyznę, który od progu oznajmia:
— Cześć! Jestem Krzysiek, kolega Oli. Powiedziała, iż mogę wpaść. No to… mogę?
I nie czekając na odpowiedź, wszedł do środka.
Zamarzłam. Żaden Krzysiek nie został wspomniany przez Olę. Spojrzałam na nią pytającym wzrokiem — opuściła oczy i szepnęła:
— No, tak… przypadkiem mu powiedziałam, a on się uparł…
Ledwo powstrzymałam irytację. Ale postanowiłam nie psuć atmosfery. Udawałam, iż wszystko w porządku, nalałam mu wina, przedstawiłam reszcie. Wszyscy wymienili spojrzenia, ale skinęli głowami. Staraliśmy się być uprzejmi.
Ale gwałtownie stało się jasne: to był ten jeden gość, którego nigdy nie powinno być na żadnym przyjęciu.
Krzysiek gadał bez przerwy, nie słuchał nikogo, przerywał, rzucał niestosowne żarty, śmiech miał najgłośniejszy i zawsze na własne kawały. Wino w jego kieliszku znikało najszybciej, a wraz z nim — resztki taktu.
Ola wyraźnie się spięła. Próbowała się uśmiechać, ale wyglądała, jakby chciała zapaść się pod podłogę. Jakub milczał ponuro, Bartek przewracał oczami, a Zosia ledwo powstrzymywała się, by nie wyjść.
Kulminacja nastąpiła, gdy Krzysiek nagle wstał i, zataczając się, wznił toast:
— Za przyjaźń… i nowe znajomości! — wykrzyknął. — Choć szczerze mówiąc, nie wiem, jak wy w ogóle z Olą wytrzymujecie. No, fajna jest, ale potrafi być niezłą marudą!
Powietrze w pokoju stało w miejscu. Ola zbladła, Jakub napręcił się, Bartek się zakrztusił, a Zosia o mało nie upuściła kieliszka.
— Krzysiek, przestań — szepnęła Ola, ledwo powstrzymując łzy.
— No co wy, takie spięte? Wyluzujcie! — machnął ręką.
I wtedy moja cierpliwość pękła.
Wstałam i, patrząc mu prosto w oczy, powiedziałam spokojnie, ale stanowczo:
— Krzysiek, dzięki, iż wpadłeś. Ale już pójdziesz. Przeszkadzasz. Wszystkim.
Rozśmiał się:
— Serio? Ja wam przeszkadzam? No bez jaj, Weronika.
— Mówię serio. Wyjdź.
Podeszłam i wskazałam drzwi. W pokoju zrobiło się cicho jak w kościele przed burzą. Wszyscy milczeli. choćby Krzysiek zrozumiał, iż nie ma sensu się wykłócać. Wzruszył ramionami i wyszedł.
Zamknęłam drzwi. Wzięłam głęboki oddech. Obróciłam się do przyjaciół.
— Przepraszam. Naprawdę nie wiedziałam, iż on tu przyjdzie. To nie tak miało wyglądać.
Ola, z czerwonoczyma, szepnęła:
— Wybacz mi, nie sądziłam, iż tak się zachowa.