Cicha kobieta powiedziała głośno
— Władysław Stanisławowicz! Ile można wytrzymać?! Drugi raz w tym tygodniu zalewasz mi mieszkanie! — krzyczała sąsiadka z dołu, wymachując mokrą szmatą tuż przed nosem Weroniki Kazimierzówny.
— Już się przeprosiłem! Kaloryfer mi przecieka, hydraulika wezwałem! — tłumaczył się mężczyzna, stojąc w drzwiach w samych kalesonach i podkoszulku.
— Przeprosił! A co ja mam zrobić z sufitem? Tapety nowe właśnie przykleiłam! Wy tam w ogóle nic nie ogarniacie?
Weronika stała za plecami męża, zaciskając pięści. Sąsiadka Halina Janówna miała rację, ale Władysław, jak zawsze, nie chciał słuchać. Kaloryfer faktycznie przeciekał od miesiąca, a on ciągle odkładał naprawę.
— No co się tak drzesz, jak przekupka na targowisku! — nie wytrzymał Władysław. — Naprawię, mówiłem przecież!
— Kiedy naprawisz? Jak mi całe mieszkanie zaleje? — Halina Janówna była wściekła, jej siwe włosy rozczochrały się, policzki płonęły.
Weronika cicho podeszła do męża, dotknęła jego ramienia.
— Władku, może jutro rano znajdę hydraulika, dobrego. Mam numer do jednego fachowca — szepnęła.
— Daj spokój! Sam się tym zajmę! — odburknął mężczyzna, choćby się nie odwracając.
Halina Janówna spojrzała na Weronikę ze współczuciem. Kobiety znały się już osiem lat, od kiedy Kazimierzowie wprowadzili się do tego mieszkania, ale przez cały ten czas sąsiadka ani razu nie słyszała, by Weronika Kazimierzówna podniosła głos. Zawsze cicha, zawsze uległa, zawsze przepraszająca za męża.
— Dobrze, Weroniko Kazimierzówno, rozumiem, iż to nie twoja wina. Ale zróbcie coś w końcu! — Halina Janówna odwróciła się i poszła w stronę klatki schodowej.
Władysław trzasnął drzwiami i poszedł do kuchni, gdzie na kuchence stał rosół. Weronika szła za nim, jak zawsze, w milczeniu.
— Czego taka nachmurzona? — burknął mąż, siadając do stołu. — Nalej rosołu.
Weronika wzięła chochlę, ale ręce jej drżały. Krople żółtego rosołu spadły na czysty obrus, który rano prasowała.
— Niezdara! — mruknął Władysław. — Normalnie nalać nie potrafisz!
— Przepraszam — szepnęła Weronika i gwałtownie wytarła plamę serwetką.
Przy obiedzie mąż opowiadał o pracy, narzekał na szefa, na kolegów, na wszystkich po kolei. Weronika kiwała głową, od czasu do czasu wtrącając: „Tak, oczywiście” albo „Masz rację”. Tak było zawsze, przez dwadzieścia trzy lata ich małżeństwa.
Po obiedzie Władysław położył się na kanapie oglądać mecz, a Weronika poszła zmywać naczynia. Przez kuchenne okno widać było, jak sąsiadka rozwiesza pranie na balkonie. Halina Janówna zauważyła jej spojrzenie i pomachała ręką. Weronika nieśmiało odwzajemniła gest.
Wieczorem, kiedy mąż zasnął przed telewizorem, Weronika cicho ubrała się i zeszła do sąsiadki. Halina Janówna otworzyła drzwi w szlafroku, z filiżanką herbaty w ręce.
— Weroniko Kazimierzówno! Proszę, proszę! Herbaty się napijesz?
— Dziękuję, nie trzeba. Na chwilę tylko. Chciałam zobaczyć, jak u ciebie z sufitem.
W łazience rzeczywiście było kiepsko. Na suficie rozlała się duża żółta plama, a w rogu zaczynała już odklejać się taśma tapety.
— Okropność! — westchnęła Weronika. — Halino Janówno, wybacz nam, proszę! Jutro sama znajdę hydraulika, sama zapłacę!
— Co ty, Weroniko Kazimierzówno! Nie w pieniądzach rzecz. Po prostu mam już dość. Sami widzicie, jaki twój mąż ma charakter… Zawsze wszystkich obwinia, a sam nic nie chce załatwić.
Weronika spuściła wzrok. Sąsiadka miała rację, ale nie potrafiła się do tego przyznać na głos.
— On się męczy w pracy, denerwuje — cicho tłumaczyła.
— Weronika, a ty sama jak żyjesz? — nagle zapytała Halina Janówna. — Znam cię tyle lat i ani razu nie widziałam, żebyś się uśmiechnęła. Zawsze taka smutna chodzisz.
— Normalnie żyję. Co ty… — Weronika zmieszała się od tego bezpośredniego pytania.
— Dzieci macie?
— Nie. Jakoś nie wyszło.
— A chcieliście?
Weronika długo milczała, w końcu skinęła głową.
— Chciałam. Bardzo chciałam. Ale Władysław mówił, iż jeszcze za wcześnie, potem — iż pieniędzy brak, potem — iż nie jest gotowy. A teraz już za późno.
Halina Janówna postawiła filiżankę na stole, podeszła do Weroniki.
— A czego ty chcesz? Nie Władysław, tylko ty sama?
— Nie wiem — szczerze odpowiedziała Weronika. — Już choćby nie pamiętam, czego chcę. Tak długo myślałam tylko o tym, czego on potrzebuje…
— Weroniko Kazimierzówno, a przecież jesteś piękną kobietą. I wcale nie starą, czterdzieści pięć lat to nie wiek! Dlaczego się tak… umniejszasz?
Weronika spojrzała na swoje odbicie w lustrze w przedpokoju. Rzeczywiście, twarz jeszcze nie stara, oczy żywe, figura szczupła. Ale wyraz twarzy… zmęczony, jakby przygaszony.
— Nie umniejszam. Po prostu… tak wyszło. Nie umiem mówić głośno, kłócić się. Mama mówiła, iż dobra żona powinna być mężowi posłuszna.
— A twoja mama była szczęśliwa?
Weronika zamyśliła się. Mama… zawsze cicha, zawsze w cieniu ojca. Tata rozkazywał, decydował, a mama kiwała głową. Ale szczęśliwej jej Weronika nie pamiętała.
— Chyba nie — cicho przyznała.
— Widzisz. A ty powtarzasz jej drogę.
Kiedy Weronika wróciła do domu, w mieszkaniu było cicho. Władysław chrapał na kanapie, w pokoju śmierdziało alkoholem — widocznie po jej wyjściu sięgnął po wódkę. W kuchni w zlewie stał brudny talerz, na stole leżały okruchy.
Zaczęła sprzątać mechanicznie, ale nagle się zatrzymała. Spojrzała na śpiącego męża, na bałagan, który zrobił w pół godziny jej nieobecności. Coś w niej zadrżało, jak napięta struna.
Rano Władysław ob