Mama zawsze stawiała mi za wzór starszą siostrę: jej urodziny stały się ostatnią kroplą przepełniającą czarę.
Od dziecka czułam, iż dla mamy zawsze byłam drugą. Nie ostatnią — nigdy. Po prostu drugą. Za kimś lepszym, bardziej utalentowanym, bardziej „właściwym”. Za moją starszą siostrą, Jolą. I mogłabym z tym żyć — w każdej rodzinie dzieci są różne. Ale mama zamieniła nasze różnice w przedstawienie, gdzie ja grałam wieczną nieudacznikę, a Jola — dziewczynkę z pierwszego miejsca na podium.
Ile pamiętam, zawsze starałam się. Starałam się udowodnić mamie, iż też coś znaczę. Że nie jestem gorsza. Że zasługuję na jej dumę, jej miłość, jej ciepłe spojrzenie. Ale każdy mój krok do przodu zamieniał się w pustkę. Przynosiłam dyplomy z olimpiad — w odpowiedzi milczenie. Dostałam się na wymarzone studia — „Jola skończyła z wyróżnieniem, to dopiero coś”. Znalazłam pracę po uczelni — „Jola już ma męża i dzieci, a ty wciąż biegasz z dokumentami”. Ona ma dom — ja mam kredyt. Ona ma rodzinę — ja „bezcelowe ambicje”. Każde moje „udało mi się” rozbijało się o mamine „no i co z tego?”.
Bolało. Ciągle. Jakbym musiała się ciągle tłumaczyć z tego, kim jestem. Jakby moje wysiłki nic nie znaczyły, bo nie jestem taka jak ona — Jola. Jakby mojej miłości było za mało, żeby mama w końcu zobaczyła we mnie nie tylko „tę drugą córkę”, ale po prostu córkę. Ale znosiłam to. Znosiłam i wciąż miałam nadzieję, iż kiedyś… doceni.
Zeszłej jesieni mama przeszła na emeryturę. Pieniędzy ma mało, zdrowie szwankuje. Wzięłam na siebie opłaty, leki, zakupy. Pomagałam, jak mogłam, choć sama ledwo wiązałam koniec z końcem. Miesiąc temu zrobiłam w jej mieszkaniu remont — wymieniłam instalację elektryczną, tapety, kupiłam nową kuchenkę. Wydałam wszystko, co miałam. Chciałam tylko, żeby było jej wygodnie.
Trzy dni później były jej urodziny. Nie miałam już złotówki na prezent. Ale przyszłam — z bukietem, tortem, z serdecznymi życzeniami. Przytuliłam ją, pocałowałam w policzek, życzyłam zdrowia. A ona… Wstała przed gośćmi i głośno zapytała:
— A gdzie prezent? Nie wiesz, iż na urodziny nie przychodzi się z pustymi rękami?
W pokoju zrobiło się cicho. Zrobiło mi się wstyd jak nigdy. Nie wiedziałam, co powiedzieć. I dopiero teraz zrozumiałam: oto ona, ostatnia kropla. Koniec. Już nie będę sięgać po jej miłość jak po słońce, które mnie nie ogrzewa. Nie będę więcej próbować zasłużyć na uczucie, które może nigdy nie było dla mnie.
Nie jestem zła. Jestem zmęczona. I od dziś wiem na pewno: będę żyć dla siebie. Nie dla mamych pochwał, nie dla porównań z „idealną siostrą”, nie dla „aprobowania”. Moje pieniądze, moja energia, mój czas — nie będą już wydawane na kogoś, kto nie widzi we mnie niczego poza „nie-Jolą”.
Czasem, by nauczyć się kochać siebie, trzeba przestać udowadniać to innym. choćby tym, którzy dali ci życie.