– Znowu Grześ chrapie! – zirytowała się w myślach Ewa. Odsunęła rękę męża, na której leżała, i przewróciła się na drugi bok. Spojrzała na telefon – druga w nocy.
– Już nie zasnę, a jutro do pracy – denerwowała się – znów będę kiwać nosem. Co prawda zmiana zaczyna się późno, ale jednak. To już nie te czasy, gdy tańczyło się całą noc, a raniem czuło się jak nowo narodzona. Albo gdy po randce pod księżycem nie zasypiało się, tylko w myślach odtwarzało każdy szczegół rozmowy z Grześkiem. A teraz? Pamięta się tylko kilka zdań i głupio się uśmiecha. Jego twarz – bliska, znajoma. Te szare, dobre oczy bez drugiego dna…
A Grześ, jakby nigdy nic, wydał kolejny donośny pomruk i dalej spał, spokojnie pochrapując.
– Co robić? Może umówić się, żebyśmy od dzisiaj spali w osobnych pokojach? – rozmyślała Ewa. Z nudów zaczęła wyliczać w głowie wszystkie stare i nowe pretensje do męża. Miała wrażenie, iż uzbierałoby się tego na cały wagon towarowy i jeszcze jedną wielką wózkę z Biedronki.
Co nią kierowało? Żal? Złość? Rozczarowanie? Kto wie…
– Dzieci już duże. Zostaliśmy sami. Wszystko niby dobrze, ale coś jest nie tak. Co? – te myśli wierciły się w głowie Ewy jak tępe wiertło, zostawiając dziury, które ciężko teraz zamazać.
W ciemności przyglądała się śpiącemu mężowi. Cichutko pochrapywał, nieświadomy, iż patrzy na niego żona, która w mroku nocy wypatruje każdej jego wady, mnoży je przez dwa, zapominając podzielić przez zero. Chociaż gdzieś w pamięci tkwiła szkolna prawda – przez zero się nie dzieli. W cudzym oku zawsze dostrzeżemy choćby pyłek, prawda?
– Zupełnie posiwiał. I przytył. Zmarszczki jak rzeki na mapie pokrywają jego czoło, zdradzając wiek, wspólnie przebyte trudności, choroby i troski. A jaki był przystojniak!
– Już nie cieszy się, gdy wracam z pracy. Nie wybiega do przedpokoju, nie zdejmuje mi płaszcza, nie całuje, nie pyta, jak minął dzień. A jak pije herbatę – głośno siorbie! I to mnie tak denerwuje. Brudne rzeczy chowa, a ja podkradam mu je, jak tylko zaśnie, i piorę. Rano odkładam świeże, a on i tak niezadowolony:
– Jeszcze się nie przyzwyczaiłem do starych koszul, a ty mi nowe dajesz! Oddaj moje rzeczy! – nakręcała się Ewa.
– Obrażał mnie nie raz. Przeżyliśmy nie jeden kryzys. Kłóciliśmy się, godzili, znów kłócili. A jego rodzina! Wciąż uważali, iż nie jestem dla niego odpowiednią żoną. Na weselu gratulowali tylko jemu, a ja stałam obok. Liczyli moje sukienki i buty, mówiąc wprost, iż wydaję pieniądze. A prawda? Zawsze pracowałam, a ubrań miałam niewiele, najtańsze. Przyjaciółka szyła mi z wykrojów z magazynu. A Grześ nigdy mnie nie bronił, tylko mówił:
– Nie przejmuj się, kochanie. To z zazdrości!
– Najbardziej bolało mnie to – ciągnęła Ewa – gdy zachorowała nasza córka, Zosia. Jeździłam z nią po lekarzach, aż w końcu skierowali nas do Warszawy. Nie spałam, bałam się, co powiedzą. A Grześ? Wydawało mi się, iż jest obojętny. Nie przytulił, nie powiedział: “Wszystko będzie dobrze”. Oddaliliśmy się od siebie.
Gdy już było po wszystkim, płakaliśmy razem, przepraszając się nawzajem…
– A jak się starał! Jak poznaliśmy? Szłam ulicą i płakałam. Niebo też. Bez parasola, przemoknięta do nitki. Sukienka lepiła się do nóg, utrudniając chodzenie.
Studiowałam. Lato, sesja. Dziewczyny chciały kupić kwiaty i słodycze dla profesorów. Trzeba było zebrać po pięć złotych od osoby. Nie miałam. Mama odmówiła, mówiąc, iż to lizusostwo. Stypendium oddawałam jej, a ona dawała mi tylko złotówkę na trzy dni.
– Szłam więc, zalana łzami, z dwoma złotymi i trzydziestoma pięcioma groszami w kieszeni (bo nie jadłam dziś w stołówce). Babcia dostała emeryturę za tydzień. Pożyczyła mi te dwa złote – więcej nie mogła.
I wtedy nad moją głową rozpostarł się parasol. Japoński, czarny, z drewnianą rączką.
– Dlaczego pani tak późno sama chodzi? I bez parasola? – usłyszałam męski głos.
– Co panu do tego! – warknęłam.
– Chciałem tylko dać pani chusteczkę – powiedział łagodnie Grześ (wtedy jeszcze nie wiedziałam, jak ma na imię).
Wyjął z kieszeni białą chusteczkę w niebieską kratkę. Do dziś ją przechowujemy. Pachniała męską wodą toaletową.
– Skąd wiedział, iż płaczę? – zastanawiała się Ewa. – Deszcz lał jak z cebra.
– Sercem to poczułem – wyjaśnił później. – Jak mogłem zostawić taką piękną dziewczynę samą?
Zaprowadził mnie do kawiarni. Tam opowiedziałam mu wszystko – ostrożna zawsze, tym razem się otworzyłam. Słuchał. Odprowadził mnie do domu i dał pięć złotych:
– Proszę. Niech pani nie płacze przez takie drobiazgi.
Wzięłam. Po tygodniu oddałam mu, gdy babcia dostała emeryturę. Obraził się:
– Mężczyzna powinien być potrzebny. Dziękuję, iż pozwoliłaś mi się tak poczuć.
Ranek zastał Ewę bezsenną. Wspominała ich życie – dobre i złe chwile. Grześ nigdy nie zostawiał jej samej z problemami. Płakali razem, gdy odchodzili bliscy.
– O co mi adekwatnie chodzi? – pomyślała. – Powinnam spojrzeć w lustro. Przestać narzekać. To tylko chrapanie!
Grześ przewrócił się i, nie budząc się, objął ją mocno, przyciągając do siebie i całując w głowę.
– Jak dobrze… – pomyślała Ewa.
Każda kobieta chce być kochana, by ktoś dbał o nią, nosił jej troski na swoich barkach. By wycierał łzy chusteczką i nazywał “moją małą dziewczynką”.
Obudziła się o dziesiątej. Grześ całował ją w kuchni:
– Już wstałaś, śpioszku? Obudziłaś mnie o szóstej – mruczałaś jak nasz kot Mikołaj.
– Chrapałam?!
– Delikatnie mówiąc – tak. Nie wiedziałaś?
– Nie…
Często widzimy drzazgę w cudzym oku, nie zauważając belki weEwa roześmiała się cicho i przytuliła do męża, myśląc, iż przecież te małe niedoskonałości są właśnie tym, co sprawia, iż ich miłość jest prawdziwa.