Chirurgia myśliwska

wildmen.pl 1 tydzień temu
Zdjęcie: Myśliwska


O niezwykłych, wręcz cudotwórczych adekwatnościach leczniczych myślistwa można by napisać cały traktat myśliwsko-lekarski.

Reklama

Jeszcze w wieku 17-ym wojewoda poznański Jan z Ostroroga w dziele swem „Myślistwo z ogary” podkreślał higieniczne znaczenie łowów, jako konserwujących „rzeźwość rycerską”, a sto lat później Ignacy Krasicki tak pisał w swym „Panu Podstolim” – „Zysk z polowania największy, a pewny – zdrowie, rzadko myśliwy lekarstwa bierze, praca ustawiczna, wstrzemięźliwość, myśl na koniec wesoło zaprzątniona, nie daje ani okazji, ani czasu do choroby. Uprzedza często myśliwy wschód słońca, nie obciąża się, więc snem zbytecznym, który pospolicie szkodliwych humorów w ciele ludzkim przyczynia i krew gęści, agitacya przysparza mu apetytu i łatwą strawność sprawuje”

Reklama

Jeżeli o współczesnych autorów łowieckich chodzi, to któryż z nich nie śpiewał dytyrambów na cześć myślistwa, jako Wielkiego Lekarza? Czy mało naczytaliśmy się pochwał na temat kojącego nerwy powietrza puszczy, balsamicznych tchnień prastarych borów, ucieczki na łono natury przed duszącą atmosferą miasta, zapomnienia o szarpiących nerwy troskach codziennych…

Jeżeli wnikniemy głębiej w te zachwyty pochwały, to przekonamy się, iż większość pisarzy łowieckich rozwodzi się nad myślistwem prawie wyłącznie pod kątem leczenia nerwów. Myślistwo, pobyt na łonie przyrody, łowy nie są więc lekarstwem na wszystkie bez wyjątku dolegliwości ludzkie.

Reklama

Żaden z myśliwych nie posunął się tak daleko, by twierdzić, iż dzięki myślistwa dałoby się zwalczyć raka, tyfus lub jaglicę… Wprawdzie niezapomnianej pamięci Juljan Ejsmond napisał raz jeden, iż pobyt w wilgotnej puszczy na tokowisku wyleczył go z grypy, był to jednak fakt całkowicie odosobniony.

Wszyscy inni autorzy podnoszą natomiast unisono profilaktyczno-higieniczne, tudzież neuropatyczne adekwatności myślistwa. A jednak miałem w życiu wypadek, gdy jeden ranek spędzony na tokowisku uwolnił mnie od trwających tygodniami bolesnych zabiegów chirurgicznych. A jak to się stało – opowiem.

Reklama

Przed dziesięciu laty oddawałem się namiętnie sportowi saneczkowania. W owych czasach, dość odległych, miasto nasze nie miało jeszcze porządnie, po europejsku urządzonych torów saneczkowych. Jechało się po prostu za Antokol, na tzw. Mokrą Górę i tam, trasą ciągnącą się na półtora kilometra, zjeżdżało się wąską dróżką publiczną, wśród malowniczych wzgórz, porosłych borem, mijając nędzne domki przedmieścia i kończąc zjazd już na dość ożywionej ulicy, gdzie nietrudno było o spotkanie z przechodniem, furmanką, a choćby z taksówką…

Po wypadku, który zdarzył się ze mną, policja zabroniła „dzikiego”’ saneczkowania z Mokrej Góry i dziś amatorzy tego sportu saneczkują gdzieindziej – po specjalnych, pięknie usypanych torach.

Reklama

Wypadek mój był bardzo prosty. Zjeżdżając we dwoje w pełnym pędzie przez wąską szyję wąwozu i pragnąc wyminąć saneczki, które nam zatarasowały drogę, uderzyliśmy o ścianę wąwozu. Saneczki wyprysnęły w górę, a my przejechaliśmy kilkanaście metrów na własnych bokach po wypolerowanej powierzchni toru. Wypadek skończyłby się prawdopodobnie na śmiechu i na ożywionej wymianie zdań, gdyby zły los nie ustawił po drodze dużego kamienia, prawie całkowicie przysypanego śniegiem.

Właśnie o ten kamień uderzyłem zgiętem kolanem. Rezultat: pęknięcie rzepki kolanowej (tzw. „jabłka”) i sześć tygodni leżenia w łóżku z nogą ujętą w kamienny uścisk gipsu, od biodra do pięty.

Sześć tygodni gipsu minęło mi dość przyjemnie. Zacny, nieżyjący już dziś dr. M. pocieszał mnie, iż mam „szczęście w nieszczęściu”, gdyż rzepka kolanowa, pękając w kilku miejscach nie wyskoczyła jednak z woreczka okostnej, co znakomicie ułatwiało kurację (na zdjęciu roentgenowskiem pęknięta rzepka wyglądała jak stłuczone, ale trzymające się w obwódce szkło zegarka).

Mili współtowarzysze łowów odwiedzili mnie codziennie, zabawiając ploteczkami i gawędami myśliwskiemi i współczując mi, iż w pełni sezonu zimowego (styczeń) leżę przykuty do łóżka, zamiast słuchać gonu ogarów i kołatek naganiaczy.

Słowem tygodnie biegły gwałtownie i upragniona chwila zdjęcia gipsu zbliżała się. Jedna myśl tylko nie dawała mi spokoju i nieraz spędzała sen z powiek. Czy będę mógł tej wiosny pojechać na głuszce?

Zapytany w tej materji dr. M. pokiwał głową w sposób niezdecydowany:

-Za parę dni zdejmę panu gips i będzie pan mógł chodzić. Co innego jednak „chodzić”, a co innego „skakać do głuszca”. Marzenia o głuszcu niech pan lepiej odłoży do wiosny przyszłego roku.

-Jak to doktorze?! Mamy dopiero początek lutego, toki rozpoczną się za dwa miesiące… Czyżbym do tego czasu nie odzyskał pełnej władzy w nodze? Lekarz zawahał się…

-Widzi pan. adekwatnie to dopiero po zdjęciu gipsu rozpocznie się prawdziwa kuracja. Po tak długim bezruchu nastąpiły zrosty zesztywnienie… Trzeba będzie przejść dużo masażów, elektryzacyji zanim zdołamy nogę „rozkiwać”.

Zasępiłem się nie na żarty. Myślałem dotąd naiwnie, iż zaraz po zdjęciu gipsu wyskoczę z łóżka, jak młody bóg, tymczasem czekały mnie jeszcze jakieś bliżej nieznane masaże i elektryzacje…

Nieraz zastanawiałem się nad obłudną perwersyjnością terminów lekarskich. Lekarz nie wyrywa zęba, ale go „usuwa”, nie odcina ręki , ale wykonuje „zabieg chirurgiczny”…

Tej perwersyjności doznałem na własnej skórze, gdy przekonałem się, co naprawdę kryje się pod niewinnem słowem „masaż”. Trzeba wiedzieć, iż po zdjęciu gipsu noga moja przedstawiała widok godny pożałowania. Zginała się w kolanie pod kątem najwyżej dwóch stopni i dalej ani rusz, jakby była z kamienia, a nie z żywego mięsa, kości i skóry…

Otóż dla jej „rozkiwania” konieczne były masaże. Seans masażu odbywał się w sposób następujący. Sadzano mnie na wysokim stole operacyjnym, przyczem zdrowa noga zwisała swobodnie, a chora sterczała martwa i sztywna, jak sucha żerdź…

Atletycznej budowy felczer ujmował mnie z tyłu oburącz za biodra, a poczciwy doktór zaczynał rozmowę na tematy ogólne: a co słychać w mieście, a czy byłem w teatrze na ostatniej sztuce, a ile wilków zabiłem w życiu…

W trakcie tej konwersacji lewa ręka doktora gładziła sztywne udo chorej nogi , a prawa ściskała nogę w kostce:

-Niech się pan nie boi. Nie będzie bolało… Będę kiwał tylko aż do oporu… Tak! Raz, dwa, raz, dwa… Proszę się nie bać… Jakiej firmy ma pan dubeltówkę?

-Aaaa!!!

-Dziękuję, już po wszystkiem.

Po takim seansie , kończącym się sekundą tak piekielnego bólu , jak gdyby w biednem kolanie mojem ścięgna rwały się na strzępy , miałem nogę „rozkiwaną” zaledwie o pół stopnia więcej.

-Źle – marszczył się doktór – o ile w dalszym ciągu będzie się pan zachowywał, jak nerwowa baba, to zmuszony będę łamać panu zrosty pod narkozą…

Narkoza przyszła w sposób nieoczekiwany. Dostałem krótką depeszę: „Głuszce grają, przyjeżdżaj!” Zawahałem się. W okresie tym miałem sztywną nogę „rozkiwaną” zaledwie do plus minus 45 stopni. Z taką nogą mogłem chodzić dość swobodnie po równej drodze, ale już na schodach poruszałem się z nogą sztywną , tj. zginając tylko jedną nogę.

O bieganiu i skakaniu nie było naturalnie mowy. Zamyśliłem się poważnie. Teren dokąd mnie zapraszano znałem dobrze: 2 czy 3 kilometry śliskich kładek, a później tokowisko na podmokłym mszarze. Cale w kępach, leżaninie i łozach. Z dwiema najzdrowszemi nogami trzeba się tam dobrze napracować, zanim się zdobędzie głuszca!

Wahałem się długo, ale wreszcie oddepeszowałem: „Przyjeżdżam!”

Z początku wszystko odbywało się dość sprawnie. Nie tylko doszedłem po kładkach na podsłuchy, ale i powróciłem do ogniska, choć noc była ciemna, a kładki śliskie. A trzeba wiedzieć, iż straszne były nie same perygrynacje, gdyż nie odczuwałem żadnego bólu w nodze, o ile nie przekroczyłem „kąta rozkiwania”, ale straszny był lęk przed jakimś nagłym, piekielnym bólem w wypadku , gdyby noga się powinęła …

Dlatego też stąpałem z przesadną ostrożnością, posługując się bez przerwy dwiema długiemi tykami…

A nazajutrz? Przedświt był szary i dżdżysty. Mszar trwał w martwej ciszy żaden ptak nie odzywał się tylko krople deszczu kapały monotonnie po kapeluszu i kożuszku. W pewnej chwili prawie jednocześnie posłyszałem trzy głuszce grające. Wybrałem nie tego, który siedział najbliżej, ale tego, do którego dojście wydawało mi się w półmroku najłatwiejsze.

Podchodziłem krokiem kaleki, wahając się przed każdem następnem posunięciem i tracąc nieraz po parę pieśni, zanim zdecydowałem się na krok następny. Naturalnie nie skakałem, ale robiłem jeden najwyżej dwa dość powolne kroki, przyczem wbrew zasadom prawidłowego podchodu pomagałem sobie rękami, chwytając się za grubsze trzony sosenek i brzózek.

Ani na mgnienie nie opuszczała mnie myśl, iż mam chorą nogę i iż wystarczy jeden fałszywy krok, jedno nieznaczne potknięcie się o korzeń, kamień lub kępę, a przeszyje mnie straszny ból „łamanej” nogi…

A głuszec był coraz bliżej. Śpiew głuszca w takie ranki mgliste, dżdżyste i ponure, gdy wszelkie inne stworzenia leśne milczą zziębnięte i zmoknięte, ma czar odrębny, swoisty. Wilgotne powietrze potęguje donośność delikatnych dźwięków i syk szlifowania aż świdruje w uszach, stwarzając złudzenie, iż głuszec jest tuż – tuż, może właśnie na tej następnej, pokręconej sośnie.

A właśnie mój głuszec nie był jeszcze „tuż – tuż”. Wyminąłem ostrożnie dwa, czy trzy krzaki łozy, przebrnąłem przez parę okien wody, wywikłałem się z mozołem z pasma suchych trzcin, a głuszec śpiewał jakby wciąż z tej samej odległości. W pewnej chwili dżungla łóz, trzcin i leżaniny urwała się, jak nożem uciął: Miałem przed sobą otwartą przestrzeń czystego mszaru, porosłego tylko karłowatą sosną. Nabrałem otuchy i odwagi. Wszak po takiej łatwej przestrzeni można przejść choćby o kulach, a nie tylko na sztywnej nodze. Zapomniałem o tej nodze zupełnie i przyśpieszyłem kroku, myśląc tylko o głuszcu.

A głuszec być już naprawdę „tuż – tuż”…

Wprawdzie go jeszcze nie widziałem, ale przeczuwałem jego bliskość , gdyż dźwięki klapania nabrały cichszych, ale pełniejszych i jakby okrąglejszych tonów, odmiennych od suchych , kościanych dźwięków głuszca, siedzącego daleko…

A szlifowanie nie tylko wibrowało w uszach. Zdawało mi się, iż czuję lekkie drżenie gałęzi, na której głuszec siedzi…

Jeszcze dwa kroki… I oto w najmniej spodziewanej chwili potknąłem się, padając całym ciężarem na chorą nogę… Z przyklęknięciem!

Ból okropny, ból, którego tak się bałem, ból „łamanej” nogi sparaliżował mnie na chwilę. Oczy mimowoli zaćmiły się łzami, a z tak maltretowanego kolana doleciało do mych uszu (kto chce, niech wierzy) wyraźne, przeciągłe trzeszczenie : trrrrrrrr…

Zastygłem zbolały. W tej pozie półklęczącej. Zapomniałem o głuszcu. Nie słuchałem, czy urwał, czy śpiewa dalej. Myślałem w kółko, co się stało z moją nieszczesną nogą? Czy zdołam nie tylko wrócić stąd do ogniska, ale po prostu powstać z klęczek? Ile czasu upłynie, zanim mój gajowy zwoła ludzi i zanim wyniosą mnie na noszach z tej przeklętej mszaryny?

Wszystko to trwało parę sekund. Podniosłem oczy i zobaczyłem głuszca. Siedział o piętnaście kroków na niskiej sosence, zwrócony do mnie en trois quarts. Zmierzyłem się i strzeliłem. Spadł na mech z głuchym odgłosem.

Wyprostowywać się? Po strzale zacząłem powoli i przekonałem się z radosnem zdumieniem, iż nie czuję żadnego bólu. Z jeszcze większą ostrożnością zrobiłem parę kroków. Dobrze… Idąc coraz śmielej, zbliżyłem się do zabitego głuszca. Jest – leży!

Zdjąłem kapelusz i otarłem zimny pot z czoła. A potem zacząłem robić różne próby z chorą nogą. Okazało się, iż nie tylko jest cała, lecz, iż zgina się znaczenie dalej i znacznie swobodniej, niż pierwej. Potem zjawił się gajowy i podążyliśmy razem do miejsca noclegu.

Fot Włodzimierz Puchalski

To moje przyklęknięcie przed głuszcem zastąpiło ze sto chyba seansów masażu. Kolano spuchło wprawdzie, jak bania ale „kąt rozkiwania” doszedł do 95 stopni. Po paru tygodniach mogłem biegać, skakać i tańczyć.

A przy pierwszej okaz i dr M. tak mi powiedział:

-Wygrał pan wielki los na loterji. Mogę teraz powiedzieć szczerze, iż nie bardzo wierzyłem, by noga pańska wróciła do zupełnie normalnego stanu. W najlepszym razie byłby pan skazany na długie miesiące męczącej i skomplikowanej kuracji. Tymczasem głuszec dokonał operacji w ciągu sekundy lepiej, niż zrobiłyby ją w ciągu pół roku całe konsylja chirurgów… Winszuję!

Michał Kryspin Pawlikowski
Łowiec Polski 1336 r.

Idź do oryginalnego materiału