Jak prawdopodobnie wiecie, od 1 stycznia obowiązuje w handlu dyrektywa Omnibus, która zmusza sklepy do informowania o tym, jaka była historycznie najniższa cena danego produktu na przestrzeni ostatnich 30 dni w przypadku, gdy w tej chwili jest on przeceniony. Pomysł całkiem OK, ale dziwią mnie zachwyty, iż przepis ten wiele zmieni w handlu na korzyść klienta. Moim zdaniem nie zmieni, a przynajmniej nie w branży odzieżowej. A jeszcze bardziej dziwią mnie wypowiedzi polityków, którzy chyba kompletnie nie ogarniają rzeczywistości w jakiej żyjemy. Czytam dzisiaj wypowiedź ministra rozwoju i technologii Waldemara Budy i mówi on tak: „Cel, jaki nam przyświecał, to zapobieżenie rzekomym promocjom”.
A niby w jaki sposób ma to zapobiec i dlaczego pan Buda standardowe mechanizmy rynkowe nazywa „rzekomą promocją”?
Odpowiedź pierwsza: nie zapobiegnie to takim promocjom, bo nie ma żadnych narzędzi, które by tego zabraniały. Co najwyżej klienci będą mieć większą wiedzę nt. historycznych cen, a co oni z tą wiedzą zrobią, to już tylko możemy gdybać. Czy jeżeli dzisiaj potrzebuję kupić kurtkę puchową, która pierwotnie kosztowała 1500 zł, a w tej chwili kosztuje 1000 zł, ale dzięki nowej dyrektywie dowiem się, iż trzy tygodnie temu kosztowała 850 zł, to czy dzięki takiej wiedzy nie kupię tej kurtki? Nie sądzę. Tym bardziej, iż nie mam żadnej gwarancji, iż taka cena się jeszcze powtórzy.
Nie ma w Polsce żadnych przepisów, które nakazywałby zmieniać ceny gradacyjnie, czyli od najmniejszego rabatu do największego na osi czasu (kiedyś to było ogólnie przyjętą praktyką). Czyli ja, jako przedsiębiorca mogę sobie zrobić w styczniu promocję 30%, ale w lutym zmniejszyć ją na 15% i nie powinno to skłaniać do używania sformułowań o „fałszywych promocjach”. Jako przedsiębiorca mam prawo dostosowywać ceny do bieżących warunków rynkowych, a dzisiaj te warunki zmieniają się znacznie szybciej niż 15-20 lat temu.
Duże sklepy internetowe potrafią zmieniać ceny tego samego produktu kilka razy w ciągu tygodnia, bo możliwość szybkich zmian cen jest we współczesnym handlu detalicznym jednym z kluczowych narzędzi KONKURENCYJNOŚCI. To narzędzie pozwala gwałtownie reagować na ruchy cenowe konkurencji, ale też na zjawiska na które przedsiębiorcy nie mają żadnego wpływu, a mają one duży wpływ na ich biznes. Prosty przykład.
Jeśli jestem osobą zarządzającą dużym sklepem odzieżowym i w środku sezonu jesienno-zimowego na termometrze jest 15 stopni Celsjusza, a ja mam w magazynach kurtki zimowe o wartości kilku milionów złotych, to nie zakładam rąk czekając aż temperatura spadnie do kilku stopni Celsjusza, ale robię np. tygodniową promocję -30% na wszystkie kurtki, bo to pozwoli choć trochę pozbyć się tych stanów magazynowych. Ale gdy za dwa tygodnie temperatura spadnie poniżej zera, to wystarczy, iż zrobię promocję -10%, a te kurtki i tak będą się sprzedawać, bo klienci będą ich potrzebować. Czy z mojej strony to będzie „fałszywa promocja”? Nie. To są standardowe mechanizmy rynkowe znane od dekad. Jak popyt jest niski, to cena też jest niższa. Jak popyt rośnie, to ceny też zwykle rosną. Inną cenę mają truskawki gdy jest maj, a inną mają w lipcu. Inną cenę mają hotele w Warszawie gdy jest wielki koncert na Narodowym, a inną mają w zwykły dzień.
Dlatego ja jestem umiarkowanym optymistą. Fajnie, iż taki przepis jest, ale czy cokolwiek on zmieni, to wątpię. Moim zdaniem dużo lepszym rozwiązaniem byłoby narzucenie sklepom jednakowych cen pierwotnych tego samego produktu. Czyli jeżeli mamy telewizor Samsung XYZ997, to powinien on mieć we wszystkich sklepach jednakową cenę pierwotną np. 1999 zł, a to za ile realnie będą go sprzedawać poszczególne sklepy, to już zależy od nich. Ale wtedy klient będzie widział realny rabat, bo wszędzie będzie on naliczany od tej samej ceny wyjściowej. W jednym sklepie będzie to rabat 4%, w innym 7%, a w jeszcze innym 9,5%. A w tej chwili dochodzi do sytuacji, iż sklepy podnoszą sobie cenę pierwotną i dają iluzorycznie większy rabat, co rzeczywiście może klienta wprowadzić w błąd.