Całe życie byłam tylko służącą dla własnych dzieci. Dopiero w wieku 48 lat zrozumiałam, co to znaczy naprawdę żyć.

newskey24.com 1 dzień temu

Całe życie byłam tylko służką dla własnych dzieci. Dopiero po 48 latach po raz pierwszy zrozumiałam, co to znaczy naprawdę żyć.

Do 48 lat nie miałam pojęcia, iż życie może mieć inny smak. Że nie trzeba całymi dniami stać przy kuchni, nie trzeba czołgać się z szmatą po podłodze i nie trzeba czekać na aprobatę męża za to, iż wszystko jest wyczyszczone do blasku. Wierzyłam, iż żyję słusznie. Że moją rolą jest znosić, być wygodną i wiecznie się poświęcać. A jak inaczej? Tak uczyli moją mamę, babcię, i teraz mnie.

Nazywam się Krystyna. Pochodzę z małej wioski na Podlasiu. Wyszłam za mąż w wieku dziewiętnastu lat – co miałam robić, skoro połowa dziewczyn u nas po szkole nie szła na studia, tylko do urzędu stanu cywilnego? Wyszłam za Wojciecha – niby niczego sobie chłop, pracowity, bez większych nałogów. gwałtownie urodziły nam się dwójka dzieci – chłopiec i dziewczynka. I wtedy przestałam istnieć jako kobieta, jako człowiek. Stałam się cieniem. Służącą. Kimś, kto ma obowiązki, ale sama nie ma prawa do niczego.

Wojtka gwałtownie się znudziłam. „Urodziłaś – brawo, teraz gotuj i siedź cicho”. Nie bił, ale lubił napić się z kolegami. Wracał późno, denerwował się, gdy dzieci hałasowały, rzucał we mnie ciężkie spojrzenia i talerzami, jeżeli obiad mu nie smakował. Pracował, owszem. Ale do domu wracał jak do hotelu – zjeść, przespać się, wyjść. Całe gospodarstwo – na mnie. Całe wychowanie – na mnie. Wszystkie choroby, zakupy, remonty – na mnie.

Gdy skończył czterdzieści dwa lata, serce odmówiło posłuszeństwa. Zmarł przy stole u znajomych. Płakałam? Tak, ze strachu, z niepewności, bo zostałam sama. Ale nie z żalu. Żal miałam inny – iż przeżyłam życie, którego tak naprawdę nie miałam.

Po jego śmierci jeszcze kilka lat próbowałam znaleźć nowego partnera. Ale trafiali się wciąż tacy sami – z tymi samymi wymaganiami, z tą samą władczą manierą. Jakby kobieta nie miała duszy, tylko obowiązki. Dałam sobie spokój.

Dzieci dorosły, wyjechały na studia. Kontakt był, ale kilka więcej. I wtedy w moim życiu znów pojawiła się Jadwiga – stara przyjaciółka, która, w przeciwieństwie do mnie, zdążyła zobaczyć świat. Powiedziała mi:

– Słuchaj, Kryśka, nie wydaje ci się, iż jeszcze choćby nie żyłaś?

Wtedy się zaśmiałam – no jak to, przecież dzieci, mąż, ogródek… Czy to nie życie? Ale Jadzia nie odpuściła: pojedźmy za granicę, do pracy. Dzieci dorosłe, nic cię nie trzyma, a choć raz odetchniesz innym powietrzem. Długo się wahałam. Ale się zgodziłam. Uzbierałyśmy pieniądze, nauczyłam się podstaw języka i po trzech miesiącach byłyśmy w Hiszpanii. Tam po raz pierwszy w życiu odetchnęłam pełną piersią.

Na początku było ciężko. Inny klimat, inni ludzie. Ale za to – ani jednego osądzającego spojrzenia, żadnej presji. Pracowałam jako opiekunka do starszego małżeństwa – najcudowniejsze osoby. Potem zatrudniłam się w kawiarni jako pomoc kuchenna. Dostawałam wynagrodzenie. Pierwszy raz w życiu trzymałam w rękach pieniądze, które sama zarobiłam – i mogłam wydać je, jak chcę. Kupiłam sobie pierwszą od 25 lat spódnicę. Zrobiłam fryzurę. Nauczyłam się jeździć na motorze. Ja – pięćdziesięcioletnia baba, śmigałam po wybrzeżu jak nastolatka.

Dzieci zaczęły prosić, żebym wróciła – pomóc z wnukami. Mówiły, jak im ciężko, jak brakuje im babci. Ale potrafiłam odpowiedzieć: „Nie jestem niańką. Jestem mamą. A teraz chcę trochę pożyć dla siebie”. To była moja pierwsza świadoma decyzja.

Wynajęłam przytulne mieszkanie. Wzięłam psa. Poznałam mężczyznę – Jorge, wdowiec, inteligentny, z bursztynowymi oczami. Nie wymagał, nie rozkazywał. Był po prostu obok, gdy tego chciałam. Znowu budziłam się z uśmiechem, a nie w łzach.

W ciągu roku schudłam 15 kilo. Ćwiczyłam z trenerem. Gotowałam dla siebie, a nie dla dziesięciu osób. Przestałam myśleć, iż pranie to wyczyn. Przestałam wierzyć, iż kobieta ma być niewolnicą tylko dlatego, iż się urodziła.

Zrobiłam sobie choćby mały tatuaż – ptaszka na nadgarstku. Na pamiątkę. Że ja też potrafię latać.

Moje dzieci się obraziły. Zwłaszcza syn. „Jak mogłaś? Zostawiłaś nas, powinnaś być z nami!” A ja – nie powinnam. I powiedziałam to głośno. Opiekowałam się wami przez całe dzieciństwo. Karmiłam, leczyłam, prałam, przytulałam. Ale teraz – moja kolej.

Teraz rozumiem: nikt ci nie da życia, jeżeli sama go nie weźmiesz. A ci, którzy naprawdę kochają, nie będą cię osądzać za wolność. jeżeli osądzają – to znaczy, iż nie kochali, tylko wykorzystywali.

Dziś mam 53 lata. Nie wróciłam do Polski. Wysyłam dzieciom pocztówki. Pieniędzy – nie. Mają swoje rodziny, swoje życia. Ja mam swoje.

I wiecie, czego się teraz boję najbardziej? Że tysiące kobiet wciąż żyje tak, jak ja kiedyś. I choćby nie podejrzewają, iż jest inna droga. Więc słuchajcie – jest. I nikt, tylko wy same, nią nie pójdzie.

Idź do oryginalnego materiału