Calatos

adamaswtrasie.blogspot.com 1 rok temu
Z wielkim trudem wdrapywaliśmy się na wysoki, gliniasty brzeg Madre de Dios. Od kilku dni padało intensywniej niż zwykle, więc podejście do celu podróży, dżunglowej lodży, przypominało bardzo pochyłą ślizgawkę. Ku rozczarowaniu współtowarzyszy podróży ani tu, ani schodząc po stromym zboczu do łodzi w – hmm – w porcie w Puerto Maldonado nie wywinąłem spektakularnego orła. Za to w czasie rejsu silnik łodzi, zwany, podobnie jak i łódź, peke-peke (od wydawanych odgłosów), kilkukrotnie się krztusił i umierał. W końcu udało się go uruchomić – ale i tak byśmy dopłynęli, w końcu było z prądem, a rzeka przybierając przyspieszała. W końcu jednak wdrapaliśmy się na wysoki brzeg i oczom naszym ukazała się dżunglowa lodża – czyli zespół drewnianych domków przeznaczonych dla turystów w lekko ucywilizowanej dżungli.
Romantyczne spojrzenie na Madre de Dios
- Tu jest jak w raju – westchnęła zafascynowana dżunglą koleżanka, jednak gwałtownie zweryfikowała swoje odczucia.
Akurat wylot godowy miały termity – samce i samice termitów mają skrzydła. Zaraz po kopulacji odpadają one, a młoda para biegnie zakładać nową kolonię. Termicie skrzydła wypełniały całą łazienkę – i to grubą warstwą. Zresztą, zupełnie niegroźne, były wszędzie.
Termitiera
Całe szczęście, kiedy kilka dni później płynęliśmy po jednym z dopływów Madre de Dios nie pokąsały koleżanki niewielkie osy. Mnie też, choć akurat nie miałbym nic przeciwko – użądlenia były, jak relacjonowali pozostali współpodróżnicy, może i uciążliwe, ale niezbyt bolesne. Nasz sternik dostał ich aż siedemnaście. Czemu osy nas napadły? Ano, po prostu nie spodobał im się odgłos motoru łodzi. Dawno nikt tam nie płynął, stąd i niezwyczajne były wizyt ludzkich. Kilka lat wcześniej widziałem gniazdo tych niewielkich owadów na terenie innej lodży, tam były bardziej do człowieka nawykłe, ale i tak nikt do drzewa karamboli gdzie wisiały się nie zbliżał.
Kąśliwe osy
Najgorsza jednak okazała się noc. Oprócz zwykłej duchoty i gorąca ubogacały ją okrzyki setek płazów, które akurat zaczynały sezon godowy. Zaprawdę, powiadam Wam – może nasza rzekotka jest głośna, ale to co tam się działo... Kwiki, krzyki, dźwięki silnika diesla odpalanego na mrozie... Spać się nie dało.
Moskitiera, niezbędna w lodży
Dlatego też nie było sensu zbyt gwałtownie się kłaść – a noc trwała niezmiennie 12 godzin, jak to w tropikach (i zaczynała się nagle, bez romantycznego i długiego wieczora). Po zmroku i kolacji zaczynał się czas opowieści.
Nasz cicerone, człowiek niezwykle ogarnięty, mówił bardzo ciekawie. Zapewne ubarwiał – ale tak przecież powstaje dobra opowieść. Któregoś razu dyskusja zeszła na temat Dzikich – to jest Indian, którzy dalej żyli w dżungli po staremu. W końcu byliśmy niedaleko Parku Narodowego Manu, którego duże fragmenty są niedostępne dla turystów i zasiedlone przez właśnie Dzikich – tu zwących się, może nieco obraźliwie, Calatos. Golasy.
- O to, żeby do Calatos nikt się nie zbliżał dbają ci członkowie plemion, którzy już się ucywilizowali – potwierdził przewodnik posiadane przeze mnie informacje – Do Manu wstęp jest bardzo reglamentowany.
- A ty? Spotkałeś Calatos?
- Kiedyś widziałem. Raz, z daleka. Jak pracowałem jako drwal. Do nich się nie podchodzi.
Małe wyjaśnienie jak wygląda praca drwala w podmokłej i niebezpiecznej dżungli. Oto idzie się w las który usiłuje Cię skrzywdzić i znajduje się odpowiednie drzewo. o ile wyrąb jest legalny, jest to określone drzewo, jeżeli nielegalny – prawdopodobnie jakieś dużo cenniejsze. W każdym razie ekipa – kilku, może kilkunastoosobowa (drzewa w dżungli bywają potężne) rozpoczyna pracę.
Autor i drzewo w dżungli (foto: J. Repetto)
Nie można użyć ciężkiego sprzętu, bo ten do dżungli zwyczajnie nie wjedzie. Na miejscu trzeba też ścięte drzewo poporcjować i na własnych barkach przenieść do najbliższej – nieraz wszak dość odległej – spławnej rzeki. Stamtąd dopiero może wypłynąć w świat daleki.
- Nie powinno się po dżungli chodzić samemu. Jeden z kolegów chciał przejść kawałek z jednego obozowiska do drugiego, i pobłądził. Znaleźli go po tygodniu, ale był już inny. Siedział bez światła i ognia kilka nocy, sam. Nigdy nikomu nie powiedział co tam widział i co mu się stało.
Spomiędzy wierszy można było wyczytać, iż albo to dżunglowe duchy go opętały, albo spotkał Calatos.
- Calatos zabijają. Była taka historia. Chłopak z dziewczyną spotkali Calatos. Ci się na nich rzucili, dziewczyna schowała się w stogu drewna na plaży, takiego przeznaczonego do spławu, chłopak nie zdążył. Ona widziała, jak go zabili, i dobrze, iż nie przeszukali pryzmy, bo ją też by zabili. Nie mają litości.
Wioska zbieraczy kauczuku nad Jeziorem Sandoval
Usłyszeliśmy jeszcze kilka takich opowieści – w których zawsze Calatos polowali na drwali, zbieraczy kauczuku czy innych cywilizowanych ludzi, kabokli (kabokle, z portugalskiego Cabocles to określenie na dżunglowych metysów; to najczęściej oni walczą z Calatos). Ci, oczywiście, także strzelali do Dzikich – ale, jakże mogło być by być inaczej, tylko w samoobronie. Cóż, mogę się domyślać, iż gdyby opowieść snuł jakiś Calato te same fakty mogły by być naświetlone z całkiem innej strony. Niemniej nie liczę, iż kiedyś spotkam Dzikich, żyją za daleko, i jest ich już coraz mniej – zostają tylko takie opowieści, snute gdzieś przy ognisku, z których trzeba wyłuskać ziarno prawdy.
No, albo trafić na turystyczne wioski będące formą zarobku dla lokalnych plemion – w zeszłym roku trafiłem do komuny Indian Ashaninka, a na blogu jakiś czas temu opisywałem udających Urosów Ajmarów na Jeziorze Titicaca.
Indianie Ashaninka i turystyczna ceremonia
Pływające wyspy na Titicaca
Idź do oryginalnego materiału