A to dlatego, iż już idąc na dworzec, raz po raz wyjmowałem z torby aparat fotograficzny. To nieco opóźniało marsz, a w sytuacji, gdy czas obliczony był tak „na w sam raz”, takie opóźnianie nie było wskazane. Szczególnie, jeżeli nie miałem jeszcze kupionego biletu na podróż…
Gonitwa (myśli)
W pewnym momencie czas gwałtownie przyspieszył, do tego stopnia, iż nie wiedziałem, czy nadrobię te chwile, w których fotografowałem. Stało się jasne, iż muszę uruchomić procedurę dobiegu do stacji. Przy kasie biletowej byłem na szczęście jedynym kupującym i być może to mnie uratowało. Zasapanym głosem, z rumieńcami malowanymi mrozem i przyspieszonym tętnem, wysapałem swoją biletową kwestię.
Półszczęśliwy, bo już z biletem, ale jeszcze nie w pociągu, musiałem przebiec cały podziemny korytarz, aż wreszcie wybiegłem na peron pierwszy. A tam… pusto!
No ładnie! Do odjazdu na moim zegarku zostały jeszcze całe dwie minuty, a pociągu już nie ma. Nie słyszałem o czymś takim jak tolerancja przyjazdu/odjazdu w przypadku kolei. Nim rozpętliłem kotłowaninę myśli, kątem oka spostrzegłem czerwony punkt. No tak, to mój pociąg, ale stoi jedną nogą już prawie na rogatkach Poznania, to znaczy daleko, daleko na peronie, chyba po to, by żaden spóźnialski nie dobiegł w porę.
Ruszyłem więc pędem, żeby nie okazało się, iż konduktor ma inaczej nastawiony zegarek niż ja. Dobiegając zauważyłem jeszcze zegar peronowy, który pokazywał godzinę, o której pociąg powinien ruszyć. Czym prędzej nacisnąłem więc przycisk, drzwi otworzyły się, a ja, półprzytomny, usiadłem na miejscu.
Do kościoła…
Po kilkunastu minutach jazdy pociąg zameldował się na „mojej” stacji. Nie zdążyłem jeszcze w pełni odparować po akcji łapania pojazdu szynowego w Poznaniu, a tu już czekała na mnie nowa rzeczywistość. Przede wszystkim, wraz z pierwszymi krokami, zatopiłem się z euforią w błogiej ciszy.
Miałem zamiar przejść się do malowniczo położonej, poewangelickiej świątyni w Jerzykowie. Strzelista wieża powinna być moją latarnią. Na początku jednak nie było jej widać, przydała się więc znajomość kierunków świata.
fot. Dawid Tatarkiewicz
To ciekawostka. Po jednej stronie drogi (skąd przyszedłem), rozciąga się teren archidiecezji poznańskiej. Przechodząc trasę, znalazłem się na terenie archidiecezji gnieźnieńskiej. I to po jej gościnnym terenie wędrowałem aż do świątyni.
A po drodze mijałem wizualne cuda codzienności. Począwszy od śladów na śniegu, prowadzących do furtki i od furtki (zabawa w Indian – tropicieli – jest na świeżym śniegu ułatwiona), poprzez uśmiechnięty znak drogowy ze śnieżną czupryną, aż do jaskrawo ubranego biegacza, który wyglądał, jakby ścigał się z samochodem. To Joel Meyerowitz wskazuje na dwuznaczność w fotografii, jako jedną z jej istotnych, powiedziałbym nawet: wyróżniających ją spośród innych sztuk, cech.
Sam kościół oczarował mnie. W starannie odświeżonym wnętrzu wierni ledwo się mieścili. Miejscowy ksiądz proboszcz z pogodą ducha i entuzjazmem wprowadzał ich w nowy rok liturgiczny. Była to bowiem niedziela, początek adwentu.
…i z powrotem
Terenu wokół świątyni pilnował piesek, którego udało mi się wypatrzyć na cegle w ogrodzeniu i sfotografować. Chyba jakieś dziecko zgubiło zabawkę, a ktoś inny położył ją w widocznym miejscu. Mimo to, wiele osób przechodziło koło psiny nie zauważając jej, gdyż ani nie szczekała, ani nie merdała ogonem, choć jej wielkie uszy przywodziły na myśl właśnie ruch, w którym poniekąd zostały zatrzymane.
Po mszy świętej ruszyłem dalej. Najpierw przeszedłem przez most, skąd mogłem oglądać panoramę Jeziora Kowalskiego. Niezamarznięta szczelina przyciągnęła czaplę siwą. Jednak w tym momencie, skrzecząc głośno, oddaliła się na chwilę, korzystając ze swoich rozłożystych skrzydeł.
Po niebie mknęły chmury, które, przykrywając swoim płaszczem słońce, powodowały w jednej chwili przyciemnienie świata, a kiedy tylko płaszcz ów zsuwał się, promienie słońca rozświetlały punktowo okolicę. Zawiewał chłodny wiatr.
Wracając, postanowiłem iść nie przez zabudowania, ale podjeść do brzegu jeziora. Tam zmierzyłem się z fotografią krajobrazu, który zmieniał się bardzo dynamicznie, właśnie dzięki wiatrowi i chmurom. To rzadkość, by na początku grudnia leżał w Wielkopolsce, ba, choćby w samym Poznaniu, śnieg. Warto więc przypatrzyć się zjawisku, a choćby je utrwalić. Nie wiadomo przecież, jak długo potrwa. Prognozy przewidują święta raczej bez śniegu, tyle iż na dzisiaj to trochę wróżenie z fusów. Pogodę kształtuje zbyt wiele zmiennych, by można ją było dokładnie określić w takiej perspektywie czasowej.
Nagle, z naprzeciwka wybiegło na mnie czarne stworzenie. Przestraszyłem się co to za dziwo, ale na szczęście był to tylko puszczony luzem sznaucerek w świątecznym kubraczku. Też był chyba zdziwiony, zwłaszcza moją reakcją, ale postanowił nie szczekać i nie gryźć. Sympatyczny właściciel podążał niedaleko za nim. To oznaczało, iż zbliżyłem się do domostw.
A skoro tak, to i do pociągu powrotnego. Tym razem miałem dość czasu, by spokojnie kupić bilet i po kilkunastu minutach, niemal niepostrzeżenie, ponownie zanurzyłem się w tkance miasta. Na szczęście i tu świeciło słońce, i tu wiał wiatr, i tu widać było chmury. Przyrodniczy spektakl trwał. Mamy to szczęście, iż jesteśmy w nim nieustannie zanurzeni. W Nowym Roku życzę Państwu wielu wrażeń i euforii czerpanych w kontakcie z naturą!