Nazywam się Alicja Kowalska, mam sześćdziesiąt dwa lata i od kilku lat dręczy mnie myśl, iż stałam się obca we własnej rodzinie. A to wszystko przez synową, Kingę, która robi wszystko, bym zniknęła z życia mojego syna i wnuka. I wiecie, co jest najgorsze? Nigdy nie zrobiłam jej nic złego. Ani słowa krytyki, ani grymasu, tylko dobre słowo i serce na dłoni. A w zamian? Cisza. Lodowaty chłód. Drzwi zatrzaśnięte przed nosem.
Kiedy mój syn Marek oznajmił, iż się żeni, oczywiście chciałam poznać jego wybrankę. Zawsze marzyłam, iż synowa stanie mi się jak córka — będziemy razem piec pierniki, plotkować przy kawie. Ale Marek tylko się zakłopotał:
— Mamo, Kinga jeszcze nie jest gotowa na spotkanie. Trochę się wstydzi.
Pomyślałam: no dobrze, może rzeczywiście jest nieśmiała. Ale gdy zbliżał się ślub, nie wytrzymałam:
— Co ja, twoją żonę pierwszy raz zobaczę na weselu? To jakieś żarty? Przecież to nie obca kobieta z ulicy!
W końcu Marek jakoś namówił Kingę, by do mnie przyszła. Przygotowałam bigos, upiekłam sernik, kupiłam kwiaty — żeby poczuła się jak u siebie. A ona? Siedziała jak na tureckim kazaniu. Ani słowa, ani uśmiechu, choćby „dziękuję” za posiłek nie padło. Jakby ją tu siłą przywleczono. Złapałam się na tym, iż już wtedy coś mi w sercu zadygotało.
Po ślubie wprowadzili się do swojego mieszkania w Warszawie. Szacun — wzięli kredyt, urządzili się. Nie wtrącałam się, nie narzucałam. Żyli sobie, no to dobrze. A potem, po dwóch latach, urodził się Kacperek. Moje słoneczko, moja duma.
Myślałam, iż teraz, gdy Kinga została matką, w końcu się otworzy. No jak to — taka ma być zimna jak grudniowy chodnik? Ale zamiast tego było jeszcze gorzej. Dzwonię, pytam, czy wpadnę, a ona sucho:
— Nie ma nas. Wyjeżdżamy.
A potem Marek mimochodem wspomina, iż cały dzień siedzieli w domu. Więc to nie wyjazd — to ja jestem niechciana.
Nie poddałam się jednak. Kupowałam Kacprowi zabawki, książeczki, ubranka. Przywoziłam jabłka, domowe ciasto, chciałam pomóc, bo przecież mają kredyt, Kinga na macierzyńskim… Ale nadaremno. Gdy przychodzę, Kinga choćby nie kiwnie głową. Po prostu znika w pokoju i zamyka drzwi.
Siedzimy z Markiem i Kacprem w kuchni — pijemy herbatę, śmiejemy się, gadamy o pierdołach. A ona? Jakby nas nie było. Jak można tak żyć? Przecież ja do niej z samą życzliwością! Nigdy nie cisnęłam, nie krytykowałam, wręcz przeciwnie — chwaliłam, pomagałam, nie wtrącałam się. No to dlaczego traktuje mnie jak intruza?
Może boi się, iż będę rządzić? Ależ skąd! Ja tylko chcę być częścią ich życia, cieszyć się z nimi, pomagać, gdy trudno. Co w tym złego?
Już nie wiem, jak się zachować. Nie chce mi się tam łazić, ale bez widzenia wnuka serce pęka. Kocham Marka. Kocham jego rodzinę. Tylko że… nie wszystkim ta miłość jest potrzebna.
Ale nie poddaję się. Wierzę, iż pewnego dnia Kinga otworzy te drzwi, wyjdzie do kuchni i powie: „Siadaj, mamo Alu. Czekaliśmy na ciebie”. Tylko czy doczekam?