Dla Przemysława Króla
U nas na Spokojnej mieszka sobie pan Kamil. Ma tak z pięćdziesiątkę, nigdy się nie ożenił i zarabia dobre pieniądze jako księgowy w dużej firmie geodezyjnej. Popatrzysz na takiego i pomyślisz – zwykły gość. Zakupy robi na placu, tuż koło nas. Ciągnie za sobą wózeczek. Lubi kiełbasy, góralskie sery i pomidory, często kupuje całego kurczaka, tylko ze wsi, bo na takiego z Biedronki w życiu by nie spojrzał, a także mnóstwo chleba i kukurydzy. Sklep zoologiczny sprowadza ślimaki specjalnie dla niego. Kamil czasem zachodzi na kielicha do Egona, ale nigdy się nie awanturuje.
Aktualności „Pisma”
W każdy piątek polecimy Ci jeden tekst, który warto przeczytać w weekend.
Problem z nim był tylko raz, jak zalał sufit sąsiadowi. Mokry tynk odpadał jak ciężkie płaty śniegu, więc wściekły sąsiad poleciał do Kamila. Ten początkowo nie chciał go wpuścić i ustąpił dopiero pod groźbą wezwania policji. Okazało się, iż w pokoju dziennym, tam, gdzie normalny człowiek ma telewizor i sofę z podnóżkiem, Kamil zrobił sobie basen, szeroki na cztery metry i na metr głęboki. W basenie pływał karp wielki jak buldog. Sąsiad zawezwał ekspertów i zrobiła się afera, bo zaraz wyszło, iż taka ilość wody grozi nie tylko zalaniem, ale także przeciążeniem stropu. Basen razem z karpiem mógł spaść temu nieszczęśnikowi na głowę.
Problem w tym, iż Kamil dostał szału i nie chciał słyszeć o likwidacji basenu, oferował za to wzmocnienie stropu na własny koszt i proponował choćby sąsiadowi zamianę mieszkań za sutą dopłatą, byleby ten tylko oddał mu swój parter. Nic z tego nie wyszło. Basen rozebrano, karp wylądował w wannie, Kamil myje się w misce i szuka małego domu pod Krakowem, gdzie mógłby się wyprowadzić z tą rybą. Pewno tak zrobi. Będzie mu brakowało zakupów na placu i drinków w Egonie.
Sąsiad nie miał pojęcia, o co chodzi z tym karpiem, ja jednak wiem, bo tak jak Kamil urodziłem się tutaj i całe życie spędziłem na Spokojnej. Dawno temu było głośno o Kamilu i jego bracie. Tak, był i brat. A ta historia może i zaczyna się śmiesznie, ale skończy się zupełnie inaczej. Mnie samego boli, gdy o niej myślę, o tamtym grudniu 1986 roku, o dniu przed Wigilią, o wędrówce dusz przez nocne miasto do lodowatego kamieniołomu.
Tego roku zima była ostra. W grudniu, tuż przed świętami, zasypało drogi do Olkusza i Pieskowej Skały, pociągi łapały kilkunastogodzinne opóźnienia, grzęznąc w twardym śniegu, a znalazł się i taki, co twierdził, iż pewnemu facetowi odpadło zamarznięte ucho, kiedy zdejmował czapkę przed kościołem Misjonarzy. Kościelne kielichy i monstrancje owinięto w płótno, żeby księżom i ministrantom nie pomarzły dłonie, za to podczas nabożeństwa ludzie drżeli z zimna, puszczając obłoki białej pary z ust.
Przeczytaj też:Wigilia. Opowiadanie Wojciecha Chmielarza
Wiele ulic Krakowa przypominało białe tunele, którymi z wielkim trudem przeciskały się pługi i autobusy wiozące pracowników do Huty Lenina. Na miasto wylegli studenci z łopatami, rozładowywali też koks, piasek i węgiel z wagonów na dworcu towarowym. Psy grzęzły w zaspach. Tramwaje przestały jeździć, bo popękały szyny, u kogoś trzasnęła rura, ktoś inny spalił się żywcem, bo zostawił na noc włączoną farelkę, radio gadało coś o dwudziestym stopniu zasilania i tylko my, dzieci, byłyśmy przeszczęśliwe.
W domach pachniało już Bożym Narodzeniem – grzybami, barszczem, no i karpiem w galarecie. Budowaliśmy fortece ze śniegu, zalewaliśmy je wodą, tak aby stwardniały, i toczyliśmy bitwy na śnieżki aż do zmroku, kiedy matki z okien zaczynały krzyczeć, iż kolacja, iż słychać nas na całe miasto, iż każdy z nas dostanie zapalenia płuc i spędzi święta w łóżku. Co z tego? Mieliśmy swój Berlin, swoje Termopile.
Ta historia może i zaczyna się śmiesznie, ale skończy się zupełnie inaczej. Mnie samego boli, gdy myślę o tamtym grudniu, o dniu przed Wigilią, o wędrówce dusz przez nocne miasto do lodowatego kamieniołomu.
Na sanki chodziło się do parku Jordana. Całkiem niedaleko. Znajdowała się tam górka usypana właśnie w tym celu, z długim zjazdem, gdzie dało się nabrać fantastycznego wręcz rozpędu i jeszcze zakręcić parę kółek na lodzie. Kamil i Piotrek mieli zresztą wspaniałe sanki z metalowymi płozami (myśmy mieli płozy drewniane) barwionymi na błękit. Rozpędzali się tym taranem tak, iż każdy przy zdrowych zmysłach zeskakiwał im z drogi. Kamil zawsze siedział z tyłu, młodszego brata dawał na przód i obejmował mocno, Piotrkowi podczas jazdy oczy dosłownie wylewały się na całą twarz, darł się okropnie, by wreszcie razem z bratem wylądować w śniegu.
Dopiero teraz rozumiem, jak bardzo byli różni. Kamil raczej się nie wychylał. Nie chodził na wagary i odrabiał zadania domowe. Gdy latem ruszaliśmy na grandę, robił to niechętnie i najczęściej zostawał na czatach. Za to Piotrek rwał się do wszystkiego, może dlatego, iż był młodszy i wciąż musiał coś udowadniać. Zawsze się cieszył, gdy przy rżnięciu w gałę udało mu się okiwać kogoś starszego, fantazjował, iż zostanie podróżnikiem albo komandosem i raz odważnie przywiązał sznur puszek do trabanta faceta od matematyki.
Okropnie lubił zwierzęta. Jak widział psa, to wprost nie mógł się powstrzymać od głaskania i baraszkowania. Z tego powodu miał choćby niewielką bliznę, która szła mu przez buzię – jakiś wilczur ugryzł go w wargę. Wyłapywał traszki żyjące w dalekim Sudole, godzinami potrafił wystawać w sklepie zoologicznym i wiercił rodzicom dziurę w brzuchu o choćby chomika. Jego ojciec nie chciał o tym słyszeć. Kto będzie tego chomika karmił? Kto będzie gówna wyrzucał? Poza tym takie zwierzątko okropnie śmierdzi i błyskawicznie zdycha, tyle z niego pożytku.
Nieszczęście zaczęło się dwa dni przed Wigilią, kiedy ten zapracowany, niechętny wszystkiemu, co żyje, ojciec przyniósł do domu żywego karpia. Ryba wylądowała w wannie, jak to się wtedy często zdarzało. Niech sobie pływa, póki w wigilijny poranek nie pójdzie pod nóż. Piotrek pokochał to stworzenie natychmiast, całym swoim gorącym sercem. Błagał rodziców, aby je zatrzymali, nadał mu imię – Zenon, próbował choćby ochrzcić. Tylko jak pokropić wodą coś, co już w niej pływa? Z tego, co wiem, dostał kompletnej histerii, wył i dławił się łzami. Obiecywał, iż będzie przynosił same piątki, sprzątał po każdym obiedzie i bez protestów postoi w kolejce po cukier, jeżeli tylko rodzice zgodzą się oszczędzić Zenona.
Ich odpowiedzi łatwo się domyślić. Piotrek zaczął więc samodzielnie snuć plany uratowania ryby. Najpierw planował zanieść ją do Wisły, ale Kamil uświadomił mu, iż w tych brudnych wodach Zenon nie doczeka Nowego Roku. Należało poszukać stawu, jeziora. Weź znajdź taki w centrum Krakowa. Piotrek rozważał więc Bagry i daleki Kryspinów, tę gliniankę, gdzie rodzice nigdy nie pozwalali się im kąpać ze względu na niebezpieczne wiry. Pozostał więc Zakrzówek, czyli zalany kamieniołom położony jakieś cztery kilometry od Spokojnej. Teraz jest tam całkiem ładnie, wtedy raczej nie było. Wysokie skały wapienne schodziły stromo do lazurowej wody. Na dnie leżały kruszarki, wiertła do skał i trupy samobójców. „Zenonowi się spodoba” – oświadczył Piotrek, weźmie go tam i wypuści. Kamil zaraz na niego naskoczył. Nie będzie żadnego ratowania. Jak niby chce dotrzeć na Zakrzówek? W czym poniesie rybę? Rodzice dostaną szału. Poza tym on, Kamil, serio chce Zenona zjeść.
Bracia dzielili pokój i spali na piętrowym łóżku. W tamtych czasach kładliśmy się wcześnie, chyba iż wieczorem leciał amerykański serial sensacyjny. Kamil nie mógł zasnąć, jak to bywa przed Wigilią. Widział więc, jak Piotrek w całkowitej ciszy zsuwa się z górnego łóżka, ubiera się i na palcach idzie do łazienki, gdzie w wannie wciąż pływał Zenon.
– Co ty wyrabiasz, cymbale jeden? – spytał Kamil, w sumie niepotrzebnie, bo Piotrek już zanurzał ręce w wodzie, próbując pochwycić karpia. Ten ciskał się po wannie, falował skrzelami, po bokach lśniły pasma zielonkawej łuski.
– Zabiorę go i wypuszczę, tak jak mówiłem. Sam pójdę, ty śpij dalej, nic ci do tego.
Bracia rozmawiali jeszcze chwilę, szeptem, stojąc na mokrej, popękanej podłodze przedwojennej łazienki, machali przy tym rękami, Kamil bił się w czoło otwartą dłonią, ale im dłużej trwała ta gadka, tym lepiej rozumiał, iż nie zmusi brata do zmiany decyzji.
– Jak go poniesiesz?
– W wiadrze!
– Nie udźwigniesz wiadra, na pewno nie z taką rybą!
– Najwyżej będę szedł dłużej! Albo popcham to wiadro.
Jeśli nie możesz kogoś pokonać, musisz się do niego przyłączyć. Tę mądrość znają wszyscy wielcy wodzowie, a tej nocy, mniej więcej o dziesiątej, zrozumiał ją i Kamil. Kazał bratu zostać w łazience. Nadstawił ucha. Cisza. Za ścianą spali rodzice. Piotrek bardzo ostrożnie otworzył szafę obok zlewu i wydobył stamtąd wielki, blaszany gar, w którym mama czasem gotowała bigos z kiełbasą, boczkiem i cukinią. Bez jednego brzęknięcia, na płytkim oddechu wrócił z nim do łazienki. Podwinął rękaw pidżamy, błyskawicznie chwycił Zenona za skrzela, wyszarpnął, ryba zatrzepotała się gwałtownie i wylądowała na dnie garnka, do którego chłopcy zaraz nalali wody.
Za oknem padał drobny śnieg. Kamil wcisnął Piotrka w szare gacie i spodnie na szelkach, do tego zmusił go, by założył podkoszulek z długim rękawem, wełniany sweter, który strasznie drapał, watowaną kurtkę i czapkę uszatkę. Wskazał na gar.
– Weź spróbuj to podnieść – poradził. Piotrek spróbował, co wyszło mniej więcej tak, jak można się było spodziewać. We dwóch przetargali Zenona pod drzwi wejściowe. Kamil kazał bratu tam zaczekać, zabrał klucze z haczyka i poszedł do piwnicy, gdzie czekały wysłużone sanki o pięknych błękitnych płozach. Wystawił je na klatkę schodową, ostrożnie zamknął piwnicę i odłożył klucze na miejsce.
Zamknęli drzwi od mieszkania i stali przez chwilę pod nimi, nasłuchując, czy nie zbudziło się żadne z rodziców. Potem wspólnie chwycili garnek i znieśli bardzo ostrożnie, sapiąc z wysiłku. Zenon nerwowo poruszał ogonem.
Drobinki śniegu na Spokojnej lśniły w pomarańczowym świetle latarni. Wszystkie okna czarne. Nikogo, niczego. Chłopcy solidarnie chwycili za sznurek i pociągnęli sanki z Zenonem po miękkim, białym chodniku.
Zachwyty „Pisma”
Zuzanna Kowalczyk podzieli się z Wami osobistymi refleksjami wokół książek, nagrań, spektakli i filmów.
Na Krowodrzy żył menel znany jako Docent. Jego jako pierwszego bracia spotkali podczas swojej wędrówki.
Nikt nie wiedział, jak naprawdę miał na imię i dlaczego wylądował na ulicy. Powiadali, iż rzeczywiście kiedyś pracował na uniwersytecie, stracił robotę, gdy wstawił się za studentami w stanie wojennym, niedługo żona wywaliła go z domu i trafił na ulicę, zbyt dumny, by iść do przytułku. Możliwe jednak, iż ksywa wzięła się z dziwaczej erudycji Docenta, który wypluwał z siebie mnóstwo danych statystycznych i żonglował nazwiskami filozofów. Włóczył się z siatami i plecakiem pełnym sfatygowanych książek. Widywano go na naszym placu, na melinie Banasików w Herbewie, a najczęściej pod delikatesami na ulicy 18 Stycznia, gdzie popijał tanie wino i perorował.
Chłopcy dociągnęli sanki do końca Urzędniczej, zaledwie kilkaset metrów od domu, gdy zza rogu wyłonił się Docent z wysłużonym plecakiem na pogiętym stelażu, ze swoimi siatkami i w wojskowej kurtce. Spod swetra wystawały mu gazety. Policzki miał fioletowe z zimna i maszerował, zwalisty jak Buka, środkiem chodnika. Na widok chłopców przystanął, odłożył siatki i pociągnął z butelki.
– Chcesz trochę? – zapytał Kamila i przeniósł wzrok na Piotrka. – Tobie jeszcze nie dam, jesteś za mały.
Kamil odmówił. Szukał sposobu, żeby obejść Docenta, tymczasem ten już garbił się nad wiadrem, mrużąc zdziwione oczy.
– Dokąd, chłopcy, idziecie z tą rybą po nocy? – spytał i Piotrek powiedział mu prawdę. Maszerują do zalanego kamieniołomu, żeby ocalić biedaka przed młotkiem. Docent popatrzył na nich jak na dorosłych.
– Dobrze, chłopaki, robicie – rzekł. – Trzeba przyzwoicie traktować zwierzęta, bo nigdy nie wiadomo, kim takie zwierzę naprawdę jest.
– No co też pan gada, wiadomo, iż to karp, najzwyczajniejsza ryba. – Kamilowi niezbyt podobała się ta sytuacja, poza tym się spieszył, chciał …