— Babciu, a ty możesz być babcią jeszcze raz?
— Co ty wygadujesz, Wiolko? Nie rozumiem.
— No wiesz, babciu, wszystkie dzieci na podwórku mają babcie. Jedna, dwie, a ja mam aż cztery. Dwie moje i jeszcze po jednej od mamy i taty. A Pawełek nie ma żadnej. Strasznie mi go szkoda.
— Chcesz, żebym była jego babcią?
— No babciu, nie żartuj. Chodzi o to, żeby się tobą podzielić. Żebyś mu też robiła racuchy i zrobiła ciepły szalik na zimę.
— Ach ty, moje złotko… Pawełek miał babcię Danusię. Przyjaźniłyśmy się od dziecka. Szkolne przyjaciółki, nierozłączne jak dwie krople wody. Tylko iż zginęła… W tym wypadku. Akurat gdy Pawełek się urodził.
— Babciu, dlaczego płaczesz?
— Ciężko, kochanie. Pojechali z dziadkiem odebrać młodą mamę ze szpitala. Wczesnym rankiem. A na przeciwko — tir, ogromny TIR. Kierowca zasnął za kółkiem… Zderzenie. Ich już nie ma. Och, jak to boli…
— Babciu… Nie płacz. I tak będę zapraszać Pawełka do nas. Uwielbia twoje racuchy. I wiesz co? Zrób mu skarpety na święta, dobrze?
— Oczywiście, iż zrobię. Tylko, Wiolka, nic mu nie mów. Skoro mama nie powiedziała, to znaczy, iż tak trzeba. Umiesz dochować tajemnicy?
— Umiem, babciu. Obiecuję.
— To moja dobra dziewczynka. A teraz leć do dzieci — zaraz obiad.
Wybiegłam na podwórko i zaczęłam skakać na skakance. Chłopaki pod blokiem Darka ścigali się, kto dalej plunie. Wygrał Darek — po minach było widać: śmiał się, a Tomek z Pawełkiem byli naburmuszeni.
— Chodźcie! Ktoś wprowadza się do pustego domu! Pospieszcie!
— Kto ostatni, ten gapa!
Ruszyliśmy hurmem na sąsiednią ulicę. Dom stał pusty już drugie lato. Ale dziś przed nim — duża ciężarówka, panowie wynoszą meble. Podbiegliśmy. Jeden grubszy pan zdjął czapkę, przetarł spocone czoło:
— Dzieci, gdzie tu można się napić wody?
— Mogę przynieść z domu!
— Albo przy hydrancie!
— Pokażecie?
— Chodźcie, pokażemy. A kogo przywieźliście?
— Starszą panią. Babcię. Bądźcie dla niej mili, dobrze? Nikogo już nie ma. To wszystko, co wiem.
— Jesteśmy grzeczni! A możemy jutro przyjść się poznać?
— Oczywiście, przychodźcie.
Rozbiegliśmy się do domów, tylko Pawełek został. Marzył o zawodzie kierowcy. choćby zapach benzyny mu się podobał. Wdrapał się na jabłoń przed domem i cicho obserwował.
Nagle pod drzewem rozległ się głos:
— Przepraszam, chłopcze. Nie chcę przeszkadzać, ale nie mam gdzie spać. Zgubiłam klucze. Mógłbyś wspiąć się przez okno i otworzyć nam drzwi?
Pawełek zastygł, potem kiwnął głową.
— Nazywam się Paweł. Pomogę wam. Tylko trzeba, żeby panowie mnie podsadzili.
Zeskoczył z drzewa i stanął obok niskiej babci o ciepłych oczach.
— A lubisz pierogi, Pawelku?
— Z jagodami! I jeszcze z serem!
— Zapamiętam. Za parę dni zaproś przyjaciół — na pierogi.
Wspiął się przez okno, otworzył drzwi. Dom był zakurzony i pusty. Gdzieś podarł koszulę — zmartwił się. Mama będzie krzyczeć. Ale babcia obiecała, iż zaceruje. I zacerowała — do rana nie było widać śladu.
Od tamtej pory Pawełek miał babcię. Obcą, ale swoją. Robiła mu rękawiczki, czytała bajki, zapraszała na herbatę. choćby mama Pawła zaczęła przychodzić w odwiedziny. Aż pewnego dnia babcia Irena zachorowała.
Razem z Pawełkiem gotowaliśmy jej kaszę. Ja zapalałam gaz, on obierał ziemniaki. Tomek choćby napalił w piecu, gdy zrobiło się zimno. Oczywiście dorośli pomagali, ale Pawełek dbał o babcię najbardziej. W końcu to jego babcia.
Teraz ma ją, jak wszyscy. Swoją. Może i obcą. Ale prawdziwie bliską.