Jam jest Wiktor Ilczak, wędkarz z małej wsi pod Krakowem, który właśnie wrzucał swój skromny połowy do wiklinowego kosza i szedł wąską ścieżką ku swojemu zniszczonemu wózowi. Nagle stanąłem jakby uderzony piorunem nie, to nie był piorun. Z mglistej, gęstej tafli Wisły dobiegł wtedy ten sam ponury jęk, który mroził krew w żyłach. To nie był krzyk, ale ostatni krzyk przed śmiercią, pełen bestialskiego przerażenia, który sam wywołał dreszcze. Kobieta wołała o pomoc, a wiatr w koronach starych sosnowych drzew podcinał jej słowa, ale dało się wyłowić kilka rozpoznawalnych sylab błaganie, w którym włożyła całą resztę sił duszy. Obok niej rozbrzmiewały jeszcze roztrzęsione, panikujące pluski wody, dochodzące od kogoś drugiego.
Nie tracąc ani sekundy, rzuciłem kosz, a w nim błysnął kilka małych rybek, które rozprysnęły się na mokrym piasku. Zrzucając ciężką podszewkę kurtki i podniszczone robocze spodnie, pozostałem w podartawej koszuli i rzuciłem się w czarną, lodowatą wodę. Wiatr, jak rozgniewany wilk, rozdmuchiwał fale, smagając twarz pianą i kropelkami.
Pływać było niewyobrażalnie ciężko. Zwykle leniwe prądy Wisły tego dnia stały się podstępnymi i silnymi, chwytając nogi lodowatymi, jak rękoma, wężami. W najgłębszej części rzeki, gdzie woda przybierała najciemniejszy odcień, walczyła rozpaczliwie dziewczyna. Jej ciemne włosy falowały niczym wodorosty, podnosząc się na grzbiecie fali, po czym znikały w czarnym otchłani, pochłaniając ją całą. Młody człowiek, którego ona błagała, już dotarł na przeciwległy brzeg. Nie odwrócił się, ruchy jego były szybkie i przerażone. Wyciągnąwszy dmuchany kołowrotek, ruszył wzdłuż skraju lasu, chcąc ukryć się w jego ciemnym zakątku.
Dziewczyna już nie krzyczała. Nie pojawiła się na powierzchni. Gdy ja, Wiktor, po ostatnich siłach dotarłem do miejsca, w którym rozpraszały się jedynie powolne, złowrogie kręgi wody, serce mi przyspieszyło. Zrobiłem mocny wdech i zanurzyłem się w lodowatą mgłę. Palce chwyciły śliską tkaninę kurtki, objąłem bezwładne ciało od tyłu i, używając drugiej ręki jak wiosła, zacząłem walczyć nogami, pędząc w stronę brzegu. Każdy zamach wywoływał piekący ból mięśni, każdy oddech brzmiał jak jęk, ale płynąłem, trzymając się życia i jej życia w ramionach.
Wyciągnąwszy dziewczynę na brzeg, nie czując własnego wyczerpania, przystąpiłem do działań ratunkowych. Ręce przyzwyczajone do ciężkiej pracy działały gwałtownie obroty, uciski, sztuczne oddychanie. Z płuc wpadła mętna woda rzeki, a uratowane ciało wydało głośny, przerwany kaszel. Powoli pojawiło się równomierne oddychanie. Najpierw musiałem ją ogrzać. Zgarnąłem pożarzone węgielki z resztek starego ogniska, położyłem je na rozgrzanej ziemi, a na nich ułożyłem płaskie kamienie rzeczne, przykrywając je grubą warstwą puszystej jodłowej igliwicy. Delikatnie położyłem dziewczynę na tej prowizorycznej łożycze i przykryłem jedyną, przesiąkniętą dymem i potem kurtką. Sam zebrałem rozrzucone po brzegu rzeczy, z trudem dopasowałem mokre ubranie do zatwardziałego ciała i usiadłem przy nowo rozpalonym ogniu, wyciągając drżące, pobielone od zimna ręce w jego stronę.
Ciepło rozchodziło się powoli, jakby nie chciało wnikać w zmarzniętą skórę. Dziewczyna leżała nieruchomo, jedynie lekka para z jej oddechu świadczyła o życiu. Zimna woda i szok przyniosły swe skutki, ale wiedziałem, iż z czasem się ocknie. To wiedziałem tak, jak zna się każdy zakręt Wisły.
Spojrzałem w niebo, przyciemiężone ciężkimi, niskimi chmurami. Przez ołowianą zasłonę nie docierała ani gwiazda, ani księżyc. Było pusto i beznadziejnie.
Patrzyłem na języki płomieni, które przeniosły mnie w przeszłość do tego szarego wieczoru, który zabrał mi wszystko.
Z Lidią i małym Jarkiem wyjechaliśmy na ryby, jak robiliśmy to prawie każdego lata. Zostawiając żonę z synkiem przy rozkładaniu rzeczy w namiocie, wypłynąłem z brzegu na starej, ale pewnej łodzi.
Rozgrzejcie się herbatką, zaraz wrócę z rybim łupem, a potem zjemy najlepszą zupę rybną w okolicy! mrugnąłem do Lidi, a szczęśliwy uśmiech rozświetlił twarz.
Tylko uważaj, Witoszu, pogoda się burzy ostrzegła żona, spoglądając w nadciągające chmury.
Znam każdy kamień w tym jeziorze! Nie martw się! krzyknąłem z wody, a wiosła rozcinały lśniącą taflę.
Wyrzucając wędki, zanurzyłem się w zwykłe rytuały wędkarskie. Nagle niebo zgasiło się w czarną otchłań, jakby zapadła noc. Gwałtowny wiatr zginał drzewa przy ziemi, a z nieba spłynęła fala wody. Łódź zaczęła wirować, a potem usłyszałem przeraźliwy, suchy trzask pod kadłubem zahaczyłem o ukrytą pod wodą pnię, wystającą jak sztylet. Powietrze zaskrzypiało, a chwile później łódź rozpadła się w nieregularny kawałek gumy.
Próbowałem płynąć, ale noga skurczyła się od lodowatej wody. Walka z rozgniewaną przyrodą była nierówna. Prądy porwały mnie, uderzyły w twardy podmiot, a ciemność pochłonęła świadomość. Obudziłem się dopiero po trzech dniach. Leżałem na twardym łóżku w nieznanym, dymie i ziołach, chałupie. Próba wstawania wywołała zawroty i nudności. Do drzwi, tupiąc, wszedł stary mężczyzna o twarzy pokrytej zmarszczkami niczym mapa lat.
Wypoczywaj mruknął bez emocji, stawiając na stołek miskę parującej zupy. Weź, pij tę ziołową herbatę, zatrzyma ona krew w środku. I pożyj trochę kaszy, bo inaczej nie zostaniesz.
Gdzie ja? zachrapnąłem, a po usłyszeniu nazwy odległej krainy zrozumiałem, iż został zdzierany setki kilometrów od domu.
Licho cię poły, chłopcze odparł starzec po krótkiej ciszy. Prawie mnie ocalili łowcy. Myśleli, iż nie wrócisz.
Starałem się wstać, ale starzec tylko machnął suchą ręką:
Leż, nie bądź bohaterem. Krewą krwawiłeś, a teraz każdy ruch to śmierć. Odpoczywaj, przyjmij pokorę.
A rodzina? Żona, syn Nie wiedzą, iż żyję! w głosie moim zabrzmiała rozpacz. Myślałem o Lidi, a serce kurczyło się w twardy guzek.
Co to za wieści? zgryzł starzec. To nie miasto z pocztą. Tu las, wilki wyją, niedźwiedzie ryczą. Same lasy.
Jak tu żyjecie? zapytałem szczerze.
Ziółka, grzyby, orzechy, jagody. Zimą zapasy chowamy. Łowcy od czasu do czasu przychodzą, przynoszą gości. Tak już trwamy od dwudziestu lat. westchnął starzec i, skrzypiąc, wspiął się na swój łóżko w rogu. Śpij. Siły musisz zebrać.
Wnet zasnąłem, patrząc na słabą pochodnię na stole. Cień tańczył po ścianach, a w jego ruchach widziałem twarze żony i syna. Tęsknota była tak ostra, iż zacisnąłem zęby, by nie krzyczeć. Za ścianą szalała wichura, szukając dróg i nadziei.
Dni płynęły jak warkocze na linie. Każdy kolejny ruch obrót, siad, podniesienie łyżki był małym zwycięstwem, które dawało odrobinę radości.
Wstałem wreszcie na nogi, choć nie szybko, jak przepowiadał starzec. Gdy po raz pierwszy, opierając się o laskę, wyszedłem na świat, wszystko przybrało biały, nieskażony, śnieżny płaszcz.
Jak stąd wyjść? zapytałem ostrożnie gospodarza, starając się nie zdradzić rozpaczy.
Nie da się odrzekł sucho. Nie chodzisz jeszcze, a droga to dzień drogi, może więcej. Wszystkie ścieżki pokryły śniegi. Teraz czekaj do wiosny. jeżeli się wyzdrowiejesz, pomogę ci.
A łowcy? Czy pomogą?
Łowcy zimą w innych lasach polują. Jesienią i wiosną przychodzą. Może ktoś cię weźmie, jeżeli los się uśmiechnie Ale tu mało jest przejść. pokręcił głową i włożył kolejny kłodę do pieca.
Nagle wyrwało się w mojej pamięci. Serce zaciśnięte przeszłą bólem. Poprawiłem ognisko, dodałem suche gałęzie, podszedłem do dziewczyny. Jej oddech stał się głębszy i równomierny, choć świadomość nie wróciła. Poprawiłem kurtkę, wróciłem do ognia i znów pozwoliłem przeszłości wciągnąć mnie w wir wodnego szaleństwa.
Stary człowiek był milczkiem. Gdy tylko nabrałem sił, by chodzić po chałupie, zaczął mi pomagać: sprzątał śnieg przy drzwiach, przynosił drewno, rozbijał ognisko. Zupę z nieznanych korzeni i ziół jadłem bez wstrętu głód i instynkt przetrwania były silniejsze. Herbata, którą warzył ze zebranych latem ziół, przypominała mi Jadwigę ona też lubiła dodać miętę i dziurawiec. Te wspomnienia były słodkie i gorzkie jednocześnie, jak rana, którą co chwilę drażnił ruch.
Zima trwała bez końca, a czas wydawał się zamrożony w lodowej pułapce. Wiosna w końcu przywitała się niechętnie, topiąc śnieg centymetr po centymetrze. Po kolejnych dwóch miesiącach walka wiosny z zimą wciąż trwała, aż wreszcie poczułem w nogach dawną siłę, a starzec położył się.
Nie dam rady cię odprowadzić, jak się umówiliśmy wymamrotał, leżąc na łóżku. Sam leżę. Wziąłem cię, a teraz sam muszę się podciągnąć.
Co zrobisz? Zostaniesz sam? Pójdę z tobą! Są lekarze w mieście, szpital!
Lekarzy? machnął słabą ręką. Żaden lekarz cię nie naprawi. Tylko itną. My z tobą gangrenę opatrzyliśmy samymi ziołami. Idź. Nie martw się, się wyleczę. Nie od razu
Wytłumaczył mi drogę, a ja, wdzięczny za ocalenie i krew, ruszyłem w dalszą wędrówkę. Co chwilę wydawało się, iż idę prosto, ale po kilku godzinach zamieniło się w chaotyczny błąd. Szukałem drogi w mroku, nie znajdując żadnych śladów szlaku. Noc spędziłem pod jodłowymi igłami. Obudził mnie cichy szelest za plecami. Odwróciwszy się, zobaczyłem w półmroku migoczące zielone kropki wilki. Nie zastanawiając się długo, wspiąłem się na wysoką sosnę i czekałem do świtu, choć stado w końcu odszedło w ciemności.
Ranek znowu przyniósł miłowanie wędrując, spotkałem dzika, rysia na gałęzi i inne bestie. Noc pod drzewami stała się koniecznością. Żywiłem się tym, co znalazłem pod stopami jagodami z zeszłego roku, korzeniami, piłem z leśnych potoków, spałem w krótkich drzemkach, słuchając każdego szelestu. Nie zamierzałem się poddawać. Musiałem wrócić do rodziny, żywy.
Dwa tygodnie włóczyłem się po bezkresnej, bezlitosnej puszczy, tracąc poczucie czasu. Pewnego dnia, wśród drzew, ujrzałem ciemny prostokąt chałupę. Do niej podpełzałem, ledwie trzymając się na nogach,Wtedy, gdy w blasku pierwszych promieni słońca ujrzałem znany znak domu, serce wypełniło się nadzieją i wiem, iż w końcu przyjdę do Lidi i Jarka.











