**Dziennik**
Rośłam jak chwast przy drodze — bez opieki, bez ciepła, bez uwagi. Ani pieszczot, ani troski, ani zwykłego „jesteś mi potrzebna”. Ubrania dostawałam po kimś — często tak zniszczone, iż przez dziury widać było moje chude kolana. Buty zawsze przemoknięte — albo woda w środku, albo podeszwa odpadła. Żeby nie bawić się z fryzurą, mama strzygła mnie „na pazia”. I tak włosy sterczały na wszystkie strony, jakby krzyczały o chaosie w moim życiu.
Do przedszkola nie chodziłam. Może i chciałabym — tam, gdzie są dzieci, zabawki, ciepło… Ale rodzice mieli ważniejsze sprawy: zdobyć nową butelkę. Tata i mama pili, kłócili się, bili. Gdzieś znikałi, a ja chowałam się — w piwnicach, na klatkach schodowych. Wcześnie zrozumiałam: im mniej cię widać, tym większa szansa, iż wyjdziesz cało. A jeżeli nie zdążyłam uciec — później zakrywałam siniaki.
Sąsiedzi współczuli. Narzekali między sobą na Zosię — moją matkę, która kiedyś była normalna, a teraz związała się z przestępcą i stoczyła się na dno. Najbardziej żałowali właśnie mnie. Żałowali — ale co mogli? Ktoś podrzucał jedzenie, ktoś dawał starą bluzę, ale jeżeli rzecz była w miarę porządna — mama od razu sprzedawała, a pieniądze przepijała. Tak chodziłam — obdarta, bosa, głodna.
Do szkoły poszłam późno. I nagle okazało się, iż jest mi tam dobrze. Nauka przychodziła łatwo. Starannie pisałam litery, zgłaszałam się, czytałam wszystko, co wpadło mi w ręce. W bibliotece zostawałam do zamknięcia, traktując książki jak świętość. Nauczyciele dziwili się: skąd w tym zaniedbanym, cichym dziecku tyle światła?
Ale koledzy mnie nie przyjęli. Nie rozumieli. Nie żałowali. Balj się. Zniszczone ubrania, sterczące włosy, cisza i zamknięcie w sobie — wszystko to sprawiało, iż byłam obca. Nie bawiłam się, nie śmiałam, nie rozumiałam żartów. A przede wszystkim — moi rodzice. Dzieci przedrzeźniały pijaną Zosię i nazywały mnie „ubogą”. I to przykleiło się. Najpierw szeptem, potem głośno. Po kilku latach nikt nie pamiętał mojego prawdziwego imienia.
Nauczyciele, choć widzieli niesprawiedliwość, milczeli. Jedni z obawy przed reakcją „porządnych” rodziców. Drudzy z bezsilności. Trzeci — bo przywykli. A ja chowałam się dalej.
Moją przystanią był stary park za szkołą, przy zarośniętym stawie. Tam, pod rozłożystym dębem, spędzałam wieczory, a czasem nocowałam, gdy w domu było szczególnie strasznie. Towarzyszyły mi bezdomne koty i psy. Dzieliłam się z nimi jedzeniem, przytulałam, rozmawiałam. Tam, pod szum liści, mogłam oddychać.
Tata zmarł, gdy miałam czternaście lat. Zamarzł w śniegu, pijany. Na pogrzebie była tylko Zosia i ja. Matka płakała, biła się po głowie, wyła, a ja stałam. Bez łez, bez słów. Tylko samotna ulga i wstyd z jej powodu.
Po śmierci ojca matka zupełnie się rozpadła. Ataki szału, krzyki, dni, o których nie pamiętała. Często nie poznawała mnie. Wtedy zaczęłam dorabiać — myłam klatki schodowe, nosiłam wodę, sprzątałam. Sąsiedzi rzucali mi drobne. Za te pieniądze kupowałam książki medyczne — wierzyłam, iż kiedyś uleczę matkę.
Tymczasem w szkole zrobiło się jeszcze gorzej. Ktoś się dowiedział, iż pracuję jako sprzątaczka — i zaczęły się nowe drwiny. Najgorzej było z Reginą — szkolną gwiazdą, córką zamożnych rodziców.
— Słuchaj, uboga! Znowu idziesz grzebać w śmieciach? — krzyczała za moimi plecami, gdy spieszyłam po lekcjach.
Milczałam. Uczyłam się nie słyszeć. Ale za każdym razem ból osiadał we mnie jak ciężki kamień.
— Dlaczego oni tak? — szeptałam do kundla, który ocierał się o moje nogi. — Co im zrobiłam? Czy to sprawiedliwe?..
Aż pojawił się on. Jakub Nowak. Nowy uczeń. Przystojny, wysoki, ciemnowłosy. Przyjechał z rodzicami z Poznania. Sportowiec, mądry, cichy. Wszystkie dziewczyny zakochały się od pierwszego wejrzenia. Ja też. Ale ukrywałam to. Za każdym razem, gdy przechodził obok, serce podskakiwało, a policzki płonęły. Modliłam się, żeby nikt tego nie zauważył.
Regina od razu uznała, iż Jakub jest jej. Eleganckie stroje, makijaż, perfumy, wypielęgnowane paznokcie — szła do boju. Nikt nie śmiał z nią rywalizować. Ja choćby o tym nie marzyłam — nie miałam nadziei.
Pewnego dnia, spóźniłam się na lekcję przez atak matki. Wbiegłam do klasy i upuściłam moją książkę medyczną. Regina podniosła ją.
— Co my tu mamy? „Psychiatria”? Oszalałaś, uboga? Tak jak twoja matka?
I nie wytrzymałam. Zaciśnięte usta powstrzymały krzyk, ale wybiegłam z klasy. Potrąciłam wchodzącego Jakuba. Obrócił się — nie zdążył nic zrozumieć.
Dotarłam do parku. Do mojego dębu. Padłam w śnieg. Płakałam.
Właśnie tam zobaczyłam psa, który wyszedł na lód. Jak pękł. Jak zwierzę wpadło do wody.
Rzuciłam się na ratunek. Rozebrałam się. Pełzłam. Dotarłam do karku psa — i sama wpadłam. Lodowata woda sparaliżowała, odebrała oddech. Pies miotał się obok. Próbowałam płynąć. Traciłam siły. Aż nagle — czyjeś ręce. Mocne ręce wyciągnęły mnie na brzeg. I psa też.
Na brzegu stał Jakub.
— Chodź. Moja mama jest lekarzem. Zamarzłaś. Mieszkamy niedaleko — mówił, zdejmując mokrą kurtkę i owijając mnie nią.
Kiwałam głową, ledwie rozumiejąc słowa.
Następnego dnia przyszliśmy do szkoły razem.
— Ty poważnie?! — wrzasnęła Regina. — Ona jest uboga!
Jakub spokojnie odpowiedział:
— Ubogie może być tylko serce. A twoje — jest najuboższe, jakie widziałem.
Regina cofnęła się. W klasie zapanowała cisza. Usiadłam w ławce. Po raz pierwszy — nie sama. I po raz pierwszy — z podniesioną głową.
Teraz miałam kogoś przy sobie. Kogoś, kto widział we mnie nie „ubogą”, ale człowieka. A także — Lunę.Teraz miałam przyjaciela, i to wystarczyło, by przestać bać się świata.