„BEZDOMNA I GŁODNA”: Napis na kartonie, który trzymała kobieta, którą przygarnęłam — tylko po to, by tego samego dnia zostać wyrzuconą z własnego domu
Byłam w dziewiątym miesiącu ciąży i ledwo dawałam sobie radę. Każdy krok wydawał się cięższy niż poprzedni, nie tylko przez dziecko, ale przez ciężar życia, które wiodłam. Kiedyś myślałam, iż poślubiłam miłość swojego życia. Kacper był wtedy czarujący — spokojny, troskliwy, obiecywał, iż się mną zaopiekuje, abym mogła skupić się na marzeniach o pisaniu i założeniu rodziny.
Ale Kacper zniknął niedługo po ślubie.
Mężczyzna, z którym teraz mieszkałam, był zimny, krytyczny i kontrolujący. Dom teoretycznie był nasz, ale zawsze przypominał mi, iż to jego nazwisko widnieje na hipotece. Mówił, iż zajmie się finansami — na co zgodziłam się, gdy jeszcze wierzyłam w „partnerstwo”. Ale ta kontrola zmieniła się we władzę. Nad wszystkim. Nad moimi wyborami. Moim głosem. choćby nad moim czasem.
„Nic nie wnosisz” — warczał często. — „Więc przynajmniej utrzymuj dom w czystości. To najmniejsze, co możesz zrobić”.
Już się nie kłóciłam. Nie miałam siły. Dziecko kopnąło, przypominając, iż nie robię tego już tylko dla siebie. Chciałam tylko spokoju.
Tego popołudnia wracałam ze sklepu, ramiona bolące od ciężaru zakupów, których Kacper zażądał, ale nie chciał pomóc nieść. Zatrzymałam się na przejściu dla pieszych, gdy ją zobaczyłam.
Stała przy przystanku autobusowym, otulona w wytartą kurtkę, trzymając karton z napisem: „BEZDOMNA I GŁODNA”.
Wyglądała na około sześćdziesiąt lat. Siwe włosy spięte drżącymi dłońmi, a jej oczy — zmęczone, ale pełne cichej siły — spotkały się z moimi. Ludzie mijali ją bez słowa, ale ja nie mogłam. Nie tym razem.
Zawahałam się, potem uśmiechnęłam. „Chcesz coś zjeść?”
Mrugnęła, jakby zdziwiona, iż ktoś do niej mówi. „Tylko jeżeli to nie problem” — odparła łagodnie. „Nie chcę być ciężarem”.
„Nazywam się Zosia” — powiedziałam. — „A ja nie wierzę, iż życzliwość może być ciężarem”.
Usiadłyśmy w kawiarni na rogu, zamówiłyśmy kanapki i zupę. Gdy jadłyśmy, powiedziała, iż ma na imię Marianna. Przez większość życia pracowała jako krawcowa, miała córkę, z którą straciła kontakt lata temu, a teraz… no cóż, życie po prostu się jej wymknęło. Czynsz wzrósł. Pracy brak. Jedno poprowadziło do drugiego.
„Nie ma wstydu w upadku” — szepnęła. — „Tylko w odmówieniu pomocy komuś, gdy możesz”.
Te słowa zapadły mi głęboko w serce. Nie wiem, co mnie podkusiło, ale usłyszałam, jak mówię: „Chodź ze mną. Możesz wziąć prysznic, dostać czyste ubrania i odpocząć. Obiecuję, to żaden kłopot”.
Spojrzała na mnie, jakbym ofiarowała jej słońce.
Wiedziałam, iż Kacper wpadnie w furię, ale mnie to nie obchodziło. Raz w życiu miałam posłuchać serca.
Gdy dotarłyśmy do domu, dałam Mariannie ręcznik, moje ciążowe ubrania — na tyle elastyczne, by jej pasowały — i przygotowałam ciepły posiłek. Nie uśmiechałam się tak od miesięcy. Gdy siedziała przy stole, z mokrymi włosami i jaśniejszym wzrokiem, zrozumiałam, jak bardzo brakowało mi prostej euforii z bycia z kimś.
Ale ten spokój roztrzaskał się w chwili, gdy drzwi wejściowe zatrzasnęły się z hukiem.
Kacper wpadł do domu, rzucił klucze na blat i zastygł, gdy zobaczył Mariannę.
Jego twarz zaczerwieniła się, oczy rozszerzyły. „CO ona tu robi?” — warknął.
Wstałam, instynktownie stając w obronie. „To moja gościni. Potrzebowała pomocy”.
„MNIE TO NIE OBCHODZI! Nie przyprowadza się obcych do mojego domu! Oszalałaś?!”
Marianna odwróciła się do niego i wtedy stało się coś dziwnego.
Kacper zdrętwiał.
Usta mu się otworzyły, ale nie wydał dźwięku. Dłonie mu drżały.
„Ty?!” — wykrztusił w końcu. — „Po tylu latach?!”
Wzrok Marianny nie drgnął. „Witaj, Kacprze”.
„Co… co ty tu robisz?” — jego głos się załamał.
„Ty mi powiedz” — odparła cicho. — „To ty nas porzuciłeś”.
Patrzyłam na nich, zdezorientowana. „O co chodzi?”
Twarz Kacpra stała się biała jak kreda. „Ta… ta kobieta… to moja matka”.
Cisza, która zapadła, mogłaby stłuc szkło.
Wpatrywałam się w niego. „Twoja matka? Mówiłeś, iż zmarła, gdy byłeś nastolatkiem”.
„Dla mnie umarła!” — warknął. — „Zostawiła mnie! Wszystko!”
Marianna się wzdrygnęła. „To nieprawda” — powiedziała. — „Wiesz, jaki był twój ojciec. Próbowałam zabrać cię ze sobą, ale sąd mi nie uwierzył. On to zapewnił. Pisałam listy, wysyłałam prezenty urodzinowe, dzwoniłam latami. Nigdy nie odpowiedziałeś”.
Łzy zabłysły w jej oczach. „Nie zostawiłam cię, Kacprze. Nigdy nie przestałam próbować”.
Odwrócił się, potrząsając głową, ciężko oddychając.
„Nie obchodzi mnie to” — mruknął w końcu. — „Nie zostaniecie tutaj. Obie — WYNOCHA. Piętnaście minut. Zabierzcie swoje rzeczy i WYNOCHA”.
Stałam oszołomiona. „Wyrzucasz swoją żonę w ciąży? Własną matkę?”
„Ona nie jest moją matką” — syknął. — „A ty… wyraźnie nie rozumiesz, czym jest lojalność”.
Marianna wstała powoli, kładąc delikatną dłoń na moim ramieniu. „W porządku” — szepnęła. — „Nie musimy zostawać, gdzie nie jesteśmy chciane”.
W dziesięć minut spakowałam, co mogłam — ważne dokumenty, ubrania, rzeczy dla dziecka — i wyszłyśmy z Marianną, serce walące mi jak młot, strach próbujący się wedrzeć do środka.
Siedziałyśmy na schodach przed domem, gdy słońce zaczęło zachodzić. Nie wiedziałam, co robić ani gdzie iść.
Wtedy Marianna sięgnęła do kurtki i wyjęła zniszczoną skórzaną sakiewkę. „Nie myślałam, iż jeszcze go zobaczę„Byłam przygotowana na wszystko” – powiedziała cicho, otwierając sakiewkę i wyciągając klucze do nowego mieszkania.