Czasami życie układa się tak, iż wrogiem w domu okazuje się nie obcy człowiek, ale teściowa z uprzejmym uśmiechem i pojemnikiem podejrzanych kotletów. Nazywam się Kamila, jestem zamężna od dwóch lat i, jak to mówią, wszystko układało się świetnie… dopóki jego mama nie zaczęła „dogrzewać naszego domowego ogniska” zbyt często. I to z takim uporem, iż choćby listonosz zaglądał rzadziej niż ona.
Stałam w kuchni, przeglądałam zapasy w szafce, gdy nagle – dzwonek do drzwi. Otwieram. Oczywiście, kto by inny – Halina Januszówna, moja teściowa.
— Kamilciu, dzień dobry, zrobiłam wam kotleciki! Z sandacza! Świeżutkie! — radośnie podaje plastikowy pojemnik.
Westchnęłam. Ja i mój mąż od dzieciństwa nie znosimy ryby. Mnie w przedszkolu nią karmiono aż do przesytu, a jego ojciec był wędkarzem, więc w młodości ledwo nie wyrosły mu skrzela od ciągłego jedzenia szczupaka i płoci. Mówiliśmy o tym. Wielokrotnie. Ale teściowa jakby specjalnie ignorowała.
— Halino Januszówno, my nie jemy ryby… Przecież pani to wie.
— No przecież nie wyrzucimy dobrego jedzenia! Może komuś podarujecie? — broniła się.
Ale sprawa nie dotyczyła tylko tych przeklętych kotletów. Przychodziła coraz częściej. Bez zapowiedzi. Bez pukania. Wpadała jak u siebie i zaczynała swoje „inspekcje”:
— Ojej, a to co za ser? Nie jadłam takiego, odkroję sobie kawałek. I trochę szynki wezmę, i tak pójdziesz do sklepu. A ja wam, przy okazji, rybki przyniosłam – trzeba się dzielić!
Z każdą wizytą jej apetyty rosły. Aż pewnego dnia przyszła nie sama, ale z koleżanką. Bez telefonu. Bez pytania.
— Byłyśmy w przychodni – wstąpiłyśmy się ogrzać. Poczęstujesz nas kawką?
Gdy ja stałam jak wryta, teściowa już swobodnie grzebała w lodówce, wyciągała konfitury, ser, ciastka, a jej koleżanka wygodnie rozsiadała się przy stole.
Czułam się obca we własnym domu. Mąż tylko rozkładał ręce – „mama jest po prostu życzliwa”. Życzliwa? Widziałam, jak chowa pod płaszczem naszego mango. To nie była pomoc ani troska – to była bezczelna okupacja.
Wtedy wpadłam na pomysł. Delikatny, ale celny. Następnego dnia wzięłam swoją przyjaciółkę Olę, kupiłyśmy najostrzejsze sushi, jakie znalazłyśmy, i bez zapowiedzi poszłyśmy do Haliny Januszówny.
— Witamy, akurat przechodziłyśmy obok, pomyślałyśmy, iż wpadniemy! Przyniosłyśmy wam sushi – spróbujcie — uśmiecham się, wciskając jej pojemnik w ręce.
Teściowa zbladła. Nie cierpi sushi. Raz spróbowała i od tamtej pory nazywa je „surowymi szczurami z ryżem”.
— Rozgośćcie się, sama zobaczę, co u was dobrego — mówię i kieruję się ku jej lodówce.
Wyciągam bigos, sałatkę jarzynową, sernik – wszystko stawiam na stole. Ola już chichocze.
— Oj, Halino Januszówno, nie macie nic przeciwko? Przecież ja wam sushi przyniosłam, wypada się wymienić! — dodaję z udawaną niewinnością.
Halina Januszówna siedziała jak słup soli. Nie mogła wydusić słowa. Widać było, iż zrozumiała. Zrozumiała, jak to jest, gdy ktoś urządza się u ciebie bez pytania.
Wyszłam, dziękując za „serdeczne przyjęcie”, i obiecałam częściej wpadać.
Od tamtej pory wszystko się zmieniło. Teściowa dzwoni wcześniej, jej wizyty stały się rzadsze, skromniejsze. choćby zaczęła przynosić to, co naprawdę lubimy. I zero ryby. Czasem naprawdę – nie trzeba się kłócić. Wystarczy pokazać komuś lustro.