Przyleciałam z Pl w środę wieczorem, w czwartek rano Mo miała wizytę w szpitalu, która mnie pozamiatała, co poczułam parę godzin później, ale zobaczymy. Mamy kolejną wizytę w tę środę.
Więc w czwartek po szpitalu gwałtownie szybko, bo w piątek mieliśmy jechać na północ Irlandii, spotkać się ze znaną i lubianą F i jej dzieciorami. Ja jeszcze jedna noga w Polsce, nie całkiem wrócona, jeszcze walizka nie rozpakowana, a tu drugą trzeba pakować.
Niektórzy pamiętają F, blogową koleżankę z Irl, cały czas (15 lat??? chyba tak, bo najmłodsza miała 1.5 roku jak ją widzieliśmy pierwszy raz) mamy ze sobą kontakt i po ostatnich odwiedzinach umówiłyśmy się na pomysł wspólnego wyjazdu. Może na wstępie od razu powiem, iż wspólne wyjazdy ze znajomymi bywaja różne, ale z F nigdy żadnych kwasów nie było, lubimy się i dajemy radę się ciągle lubić na wakacjach. A do tego okazało się, żę F ma tę zaletę dla nas, iż ma córeczki uwielbiane przez moją córkę, która wpatrzona jak w obrazek w dwie nastolatki spędza z nimi cały czas, chce jeździć autem tylko z F i z córkami i w ogóle wszędzie chodzi tylko z nimi. Skrzętnie to wykorzystaliśmy, żeby sobie zrobić wycieczkę polityczną po Belfaście tylko we dwójkę, tak, jak lubimy najbardziej – na piechotę, z niespodziankami, zatrzymując się na kawkę wedle pragnienia w lokalnych lokalach, zagadując do ludzi i łażąc i włażąc, gdzie nas oczy poniosą. Nie straszny nam industrial, tagi na murach, city walk pod wiaduktami, turystyczne miejsca trochę męczą, jak jest dużo ludzi, nużą i nudzą, choć oczywiście nie wszystkie.
Belfast jest intensywny. Północna Irlandia jest intensywna. Już zaraz jak wyjechaliśmy z Dublina zaatakowały nas flagi brytyjskie, Union Jack, albo Butcher’s Apron (fartuch rzeźnika), jak niektórzy je tutaj nazywają. Miałam wrażenie, iż te flagi są tak specjalnie, taka pokazówa, iż tutaj jest UK in your face. Mały rebeliant we mnie miał ochotę zaśpiewać ‘up the RA!’ na cały głos, co jeszcze teraz mogłoby się skończyć niewesoło (grzywna, pouczenie, złe oko lokalsów). Lokalsi mają bardzo charakterystyczny akcent, który brzmi mi znajomo, bo tak mówi dziewczyna Adka – słowa się lekko podnoszą, zupełnie innaczej niż w Dublinie.
Ale w piątek Belfast był normalny, bo poszliśmy do muzeum nauki – a muzea nauki są wszędzie takie same, muzea nauki łączą ludzi i udają, iż jesteśmy zupełnie racjonalni, zainteresowani światem, motywowani chęcią poznania i tworzenia. Mo się dość podobało, niestety ostatnie piętro, dla niej najciekawsze, miało zepsutą klimę i było tak okropnie gorąco, iż wszyscy mieli już dość po pół godzinie. A szkoda, bo złudzenia optyczne, design, roboty, rysowanie, to cały świat mojej córki. Ja za to spędziłabym chętnie więcej czasu w częsci medycznej, oczywiście, serce, układ krwionośny, szkielet, uwielbiam, powinnam była zostać doktorem, tfu lekarzem. Nie poszliśmy do Titanica, bo dziewczyny były dnia poprzedniego, a mnie by pewnie znudziło. Może nie, ale aż takiej wielkiej potrzeby oglądania wykwitu pychy ludzkiej nie miałam. Jakoś mnie nie grzeją te największe statki, najwyższe wieże w doha czy innych arabiach saudyjskich, choćby komercyjne loty w kosmos z muskami jakoś mnie nie kręcą, koniec dygresji.
W sobotę dzieciaki przez cały czas chciały do Belfastu, a nasza córka wzgardziła naszym towarzystwem i wybrała Ogród Botaniczny, zamiast super interesującej wycieczki politycznej śladami napięć etnicznych. Jej strata;D Nam rzutem na taśmę udało się wymienić przeterminowane 400 funtów, które dawno temu dostałam od wujka, a potem na piechotę doszliśmy do West Belfast, centrum uciskanych katolików, albo terrorystów, zależy kogo pytasz. Zdjęcia walk ulicznych przerażające, czołgi na ulicach, strzelanie do tłumu kojarzyły mi się z martyrologią Solidarności, ale było tu dużo gorzej – wiele niewinnych ofiar, zastrzelonych dzieci i nastolatków, strajki głodowe zakończone śmiercią i tak dalej. Mała społeczność, łódeczka na wodach historii, uciskana przez grupę dominującą, ciągle na baczność, ciągle skoncentrowana na walce. Ludzie, którzy przez lata żyli podziałem my-oni, żyli myślą o odwecie, o walce, o zjednoczonej Irlandii. Gdyby nie porozumienie Wielkopiątkowe przez cały czas by się wysadzali, strzelali, zastraszali. Teraz już mineło prawie 20 lat od porozumień, ale przechodząc się przez słynną Falls Street ciągle widać napięcie i polityczne sympatie – rzędy flag Republiki Irlandii i Palestyny, razem.
Sympatie nie dziwią, wygląda to na zrozumienie jak się czuje mały naród pod butem większego, przecież Irlandczycy też byli znani jako terroryści. Koszulki ‘no dogs, no blacks, no Irish’ teraz każdy sobie może nosić na wesoło, ale przecież skądś się wzięło to ‘no Irish’. Akenson w The Irish Diaspora, A Primer twierdzi, iż w XIX wieku Irlandczycy byli jedną z najbardziej dyskryminowanych mniejszości w USA i UK i choćby Engels (ojciec myślenia równościowego!) pisze o nich z pogardą:
Ci Irlandczycy, którzy migrują za cztery pensy do Anglii, na pokładzie parowca, na którym często są stłoczeni niczym bydło, wnikają wszędzie. Najgorsze mieszkania są dla nich wystarczająco dobre; ich odzież kilka ich obchodzi, dopóki trzyma się na jednym tylko włókienku; butów nie znają; ich pożywienie to ziemniaki i tylko ziemniaki; wszystko, co zarobią ponad te potrzeby, wydają na alkohol. Po co takiej rasie wysokie zarobki? Najgorsze dzielnice wszystkich wielkich miast są zamieszkane przez Irlandczyków. Gdziekolwiek jakaś okolica wyróżnia się szczególnym brudem i szczególnym zniszczeniem, odkrywca może być pewien, iż napotka tam głównie te celtyckie twarze, które od razu da się rozpoznać jako inne niż saksońska fizjonomia tubylców, oraz śpiewny, z aspiracją akcent, którego prawdziwy Irlandczyk nigdy się nie pozbywa.