Dziś znowu czuję ten ciężar na sercu. Wspominam tamten dzień, gdy cały mój świat się zawalił.
Babcia Helena szła ulicami małego miasteczka pod Lublinem, by odebrać wnuczkę ze szkoły. Jej twarz promieniała radością, a obcasy głośno stukały po kostce brukowej, jak za dawnych lat, gdy życie wydawało się niekończącą się melodią. Tego dnia spełniło się jej marzenie wreszcie stała się właścicielką własnego mieszkania. Była to jasna, przestronna kawalerka w nowym budynku, o której marzyła przez całe lata. Prawie dwa lata oszczędzała, odkładając każdy grosz. Sprzedaż starego domu na wsi dała tylko połowę potrzebnej sumy, resztę dołożyła córka, Kinga, ale Helena obiecała sobie, iż odda każdą złotówkę. Siedemdziesięcioletniej wdowie wystarczała połowa emerytury, a młodym córce i zięciowi pieniądze były potrzebniejsze.
W szkolnej szatni czekała już wnuczka, Zosia, uczennica drugiej klasy z warkoczykami. Dziewczynka rzuciła się babci w ramiona, a razem ruszyły do domu, rozmawiając o drobiazgach. Ośmioletnia Zosia była światłem w życiu Heleny, jej największym skarbem. Kinga urodziła ją późno, prawie w czterdziestce, i wtedy poprosiła matkę o pomoc. Helena nie chciała opuszczać rodzinnego domu, gdzie każdy kąt przypominał przeszłość, ale dla córki i wnuczki poświęciła wszystko. Przeprowadziła się bliżej, zajęła się Zosią odbierała ją ze szkoły, pilnowała do wieczora, aż rodzice wrócą z pracy, a potem szła do swojej małej, przytulnej kawalerki. Mieszkanie zapisano na Kingę tak, na wszelki wypadek. W końcu starsze osoby łatwo oszukać, a życie bywa nieprzewidywalne. Helena się nie sprzeciwiała: myślała, iż to tylko formalność.
Babciu nagle Zosia przerwała jej myśli, patrząc wielkimi oczami. Mama powiedziała, iż trzeba cię oddać do domu spokojnej starości.
Helena zdrętwiała, jakby oblał ją lodowaty wrzątek.
Do jakiego domu, kochanie? spytała, czując, jak zimno wdziera się w jej kości.
No tam, gdzie mieszkają starzy ludzie. Mama mówiła tacie, iż tam będzie ci lepiej, iż nie będziesz się nudzić. Zosia mówiła cicho, ale każde słowo uderzało jak młot.
Ale ja nie chcę tam iść! Wolę pojechać do sanatorium, odpocząć. Głos Heleny zadrżał, a w głowie zawrócił wir. Nie mogła uwierzyć, iż słyszy to z ust dziecka.
Babciu, tylko nie mów mamie, iż ci powiedziałam. Zosia przytuliła się do niej. Podsłuchałam, jak rozmawiali w nocy. Mama powiedziała, iż już się z kimś umówiła, ale zabiorą cię dopiero, jak trochę podrosnę.
Nie powiem, kochana. Helena otworzyła drzwi mieszkania, ale jej ręce się trzęsły. Coś mi niedobrze, kręci mi się w głowie. Poleżę chwilę, a ty się przebierz, dobrze?
Rzuciła się na kanapę, czując, jak serce wali jak młot, a przed oczami wiruje. Te słowa, wypowiedziane dziecięcym głosem, rozerwały jej świat na strzępy. To była prawda okrutna, nieubłagana prawda, której dziecko nie mogło wymyślić.
Trzy miesiące później Helena spakowała rzeczy i wróciła na wieś. Teraz wynajmuje tam pokój i zbiera na własny domek, by mieć choć odrobinę stabilności. Wspierają ją stare przyjaciółki i dalsza rodzina, ale w sercu została tylko pustka i ból.
Niektórzy szepczą za jej plecami: Sama sobie winna, powinna była porozmawiać z córką, wyjaśnić sprawę. Ale Helena wie swoje.
Dziecko by tego nie wymyśliło. Mówi twardo, wpatrując się w próżnię. Zachowanie Kingi mówi samo za siebie. choćby nie zadzwoniła, nie spytała, dlaczego wyjechałam.
Widocznie córka wszystko zrozumiała, ale milczy. A Helena czeka. Czeka na telefon, na wyjaśnienia, na choć jedno słowo. Ale sama nie odważy się wybrać numeru duma i uraza spętały ją jak łańcuchy. Nie czuje się winna, ale serce pęka od tej ciszy, od zdrady najbliższych. I każdego dnia zadaje sobie pytanie: czy to wszystko, co zostało z jej miłości i poświęcenia? Czy jej starość musi być skazana na samotność i zapomnienie?







