Babcinka przyszła, pobawiła się z dzieckiem i poszła. Ja: gotuj, sprzątaj, baw.
Jestem na skraju wytrzymałości. Każdy weekend to niekończący się maraton, w którym muszę być doskonałą gospodynią, matką i rozmówczynią. A wszystko przez wizyty teściowej, która nazywa siebie „kochającą babcią”. Wchodzi, играет с wnukiem, a ja muszę gotować, sprzątać i uśmiechać się, jakbym nie miała innych zmartwień. Ta historia nie jest tylko moja, ale wielu kobiet z nią się utożsami, wywołując lawinę emocji. Ludzie dyskutują, spierają się, a ja wiem — nie każdy chce takiej „pomocy” w weekend.
Nasz syn ma tylko jednego dziadka — mamę mojego męża, Halinę Stanisławównę. To typowa babcia z małego miasteczka pod Poznaniem. Dawniej aktorka w lokalnym teatrze, uwielbia być w centrum uwagi. Ciągle powtarza, jak bardzo kocha naszego syna, jak za nim tęskni, jak chce pomóc. Ale jej „pomoc” to tylko wizyty w gościach, które bardziej przypominą przedstawienie niż realne wsparcie.
Halinie Stanisławównie wcześniej przyznano emeryturę, i teraz nie ma czym zająć dni. Mieszka sama, czas dłuży się jej niemiłosiernie, a nasz dom stał się dla niej rozrywką. Nie przychodzi, żeby zająć się wnukiem, dać mi oddech. Przychodzi „w gości”. I czy mogę odmówić jedynej babci? Przecież nie robi nic złego. Ma prawo widzieć wnuka. Zawsze przynosi mu zabawki, nosi na rękach, czasem choćby przejdzie się wózkiem po podwórku może z pół godziny — i to cała jej „pomoc”. Sąsiedzi zachwyceni: „Ależ wspaniała babcia, ciągle u wnuka!” Ale nikt nie widzi, co dzieje się za zamkniętymi drzwiami.
Nie chcę takich „gości” i takiej „pomocy”, choćby jeżeli jest za darmo. Teściowa pojawia się co weekend, gdy mój mąż, Marek, jest w domu. Uwielbia, gdy cała rodzina jest w komplecie, by mogła błyszczeć. Czasem przyprowadza teścia, Wojciecha Bogumiła, ale ten rzadko się zgadza — ma własne życie, pasje, a z żoną śpią choćby w osobnych pokojach.
A teraz wyobraź sobie: młoda mama, syn ma niespełna rok. Marudzi, ząbkuje, boli go brzuszek, nie śpię po nocach. Ale muszę „skorzystać” z babcinej pomocy, bo już jedzie. To znaczy: sprzątanie, gotowanie, nakrywanie do stołu i wieczne rozmowy. Próbowałam przerzucić sprzątanie na Marka, ale burczy: „Cały tydzień pracowałem, daj odsapnąć!” I tak biegam między kuchnią, dzieckiem a teściową, która rozsiada się w ulubionym fotelu i pieści wnuka.
Halina Stanisławówna przychodzi, bawi się, pije herbatę, a ja wiruję jak w ukropie. Gotuję obiad, podaję, sprzątam po dziecku, które rozlało sok albo rozmazało przecier. Ja mam być uprzejma, podtrzymywać rozmowę, uśmiechać się, gdy opowiada teatralne anegdoty. A gdy się znudzi, po prostu wstaje i wychodzi. Czasem to trzy godziny, czasem pół. Odchodzi z poczuciem spełnionego obowiązku, a ja padam ze zmęczenia, patrząc na górę naczyń i porozrzucane klocki.
Rozumiem babcie, które zabierają wnuki na weekend. To prawdziwa pomoc. A u mnie? Spektakl, w którym gram kucharkę, sprzątaczkę i animatorkę. Mówiłam mężowi, ale wzrusza ramionami: „No wiesz, to mama, nie możemy jej nie puścić.” Radzą, żebym nie gotowała, nie sprzątała, ale jak to zrobić, gdy już stoi w progu? Czuję się egoistką, niewdzięcznicą, leniwą. Czy to aż tak dużo chcieć odetchnąć we własnym domu?
Ta historia to krzyk duszy. Nie wiem, jak znaleźć równowagę, jak wytłumaczyć, iż taka „pomoc” tylko wyczerpuje. Może naprawdę za dużo chcę? Ale gdy znów widzę, jak teściowa odchodzi, zostawiając po sobie bałagan, marzę o weekendzie, w którym mogłabym po prostu być matką, a nie służącą. Dziękuję, iż wysłuchaliście.