27 czerwca 2024
Koła wagonu wybijały rytm moich wymarzonych wakacji. Trzy miesiące odkładałem na ten wyjazd, trzy miesiące marzyłem o Bałtyku, o słonych bryzgach na skórze i zachodach słońca, których nie przysłaniają miejskie blokowiska. Przedział na razie był pusty, cieszyłem się tą rzadką luksusową chwilą samotności z własnymi myślami.
Ułożyłem na stoliku zapasy: domowe kotlety zawinięte w folię, słoik kiszonych ogórków, kanapki z szynką, jabłka, ciastka i termos z mocną herbatą. Wystarczy na długą podróż do nadmorskiego kurortu. Wyobrażałem sobie, jak spokojnie jem, wpatrując się w mijaną za oknem scenerię, jak czytam książkę, sącząc herbatę z ulubionego kubka.
Pociąg zwolnił przed kolejną stacją. choćby nie zwróciłem uwagi na gwar na korytarzu co mnie to obchodziło, skoro przede mną czekało morze i dwa tygodnie błogiego lenistwa?
Ale los postanowił zmienić moje plany.
Do przedziału wtargnęła rodzinka: niski wujek z rozczochraną czupryną i piwnym brzuchem, jego żona kobita okazałej postury z donośnym głosem, oraz ich syn, może dziesięcioletni chłopak, równie krępy jak matka. Rozlokowywali się hałaśliwie, przekrzykując się i rzucając bagażem byle gdzie.
No w końcu! warknęła kobieta, waląc się na dolną półkę. Myślałam, iż nogi mi odpadną, zanim doniesiemy te walizki!
A czego się spodziewałaś, Broniu? burknął mąż. To ty uparłaś się brać tyle gratów!
To nie graty, to potrzebne rzeczy! oburzyła się Bronia.
Chłopak w milczeniu wdrapał się na swoją półkę i od razu zaczął chrupać chipsy.
Starałem się zachować dobry humor. W końcu też jadą na wakacje, mają prawo do emocji. Może się uspokoją i jakoś dogadamy.
Ale moje nadzieje rozwiały się po pół godzinie.
O, a co to u pana tak pachnie? Bronia spojrzała łakomie na mój stolik. My też coś mamy, patrz pan!
Wyciągnęła z torby dwa ugotowane jajka i jeden zwiędły ogórek, rzuciła je obok moich starannie zapakowanych zapasów.
Też na wspólny stół! oznajmiła uroczyście, jakby wyświadczała mi przysługę.
Coś we mnie zastygło, ale jeszcze miałem nadzieję, iż to minie.
Nadaremnie.
Mężczyzna, który przedstawił się jako Wiesiek, bezceremonialnie rozwinął moje kotlety i odgryzł kawałek.
O, domowe! skomentował z pełną buzią. Nieźle pan gotuje!
Wiesiek, daj i mnie! sięgnęła Bronia.
Przepraszam próbowałem protestować ale to moje jedzenie. Przygotowałem je na całą podróż.
Spojrzeli na mnie, jakbym powiedział coś obscenicznego.
Co pan wygaduje! oburzyła się Bronia. Jak można? Wystawił pan jedzenie na stół! Jak stoi na stole, to znaczy, iż częstuje się współpasażerów! To elementarna uprzejmość!
My też swoje jedzenie wyjęliśmy dodał Wiesiek, wskazując na te nieszczęsne dwa jajka. Proszę częstować się, nie krępować!
Chłopak tymczasem włożył brudną rękę do mojego słoika z ogórkami.
Dobre! oznajmił, przeżuwając.
Poczułem, jak fala wściekłości i bezsilności zalewa mi głowę. Ci ludzie bezczelnie pałaszowali moje zapasy, zasłaniając się wymyślonymi zasadami kolejowej etykiety. I najgorsze robili to z miną, jakbym to ja powinien im dziękować za ten zaszczyt.
Słuchajcie próbowałem mówić stanowczo nikogo nie częstowałem. To moje jedzenie, liczyłem, iż starczy na całą drogę.
Ależ panie! machnęła ręką Bronia, nakładając sobie moją kotletę na chleb. Niech pan nie skąpi! Sami widzicie, my ledwo co mamy. Nie zmuszamy pana do jedzenia naszych produktów!
Wiesiek w tym czasie kończył moje kanapki, a chłopak demonstracyjnie oblizywał palce, wyciągając ostatnie ogórki ze słoika.
Jedli z takim apetytem i bezczelnością, iż poczułem, jak gniew podchodzi mi do gardła. Nie dlatego, iż żal mi było jedzenia raczej z poczucia kompletnej bezsilności wobec ludzkiej arogancji.
Wiecie co powiedziałem, starając się opanować drżenie głosu muszę wyjść na korytarz.
No to idź pan, idź wspaniałomyślnie pozwoliła Bronia, nie odrywając się od pałaszowania moich zapasów. My tu tymczasem ze stołem się uporamy.
Wyszedłem na korytarz i dopiero wtedy dałem upust emocjom. Policzki zalały mi się łzami nie z powodu braku jedzenia, ale przez poczucie upokorzenia i bezradności. Patrzyłem przez okno na migające za szybą pola i nie mogłem zrozumieć, jak ludzie mogą być tak bezceremonialni. Jak można z taką łatwością przekraczać cudze granice, a potem jeszcze ustawiać ofiarę w roli skąpca?
W środku kłębiły się dwie sprzeczne emocje: wściekłość na tych bezczelnych ludzi i złość na siebie iż nie potrafiłem postawić się. Zawsze unikałem konfliktów, ale teraz ta ugodowość obróciła się przeciwko mnie.
Przepraszam, iż się wtrącam, ale pan płacze?
Odwróciłem się. Obok stał wysoki mężczyzna o uważnym spojrzeniu i mocnej posturze. W jego oczach nie było ciekawości tylko szczere współczucie.
Wszystko w porządku próbowałem się wykręcić, ocierając łzy.
Nie wygląda zauważył łagodnie. Jestem Krzysztof. A pana jak nazywają?
Marek odpowiedziałem, dziwiąc się, iż głos mi nie drży.
Marku, nie będę naciskał, ale czasem pomaga opowiedzieć problem obcej osobie. Co się stało?
Może to właśnie ta życzliwość w głosie nieznajomego przełamała moją barierę. Opowiedziałem mu wszystko o wymarzonych wakacjach, o starannie przygotowanych zapasach, o bezczelnej rodzinie, która pochłonęła moje jedzenie, zasłaniając się wymyślonymi zasadami.
Krzysztof słuchał uważnie, czasem kiwał głową. Gdy skończyłem, jego twarz stała się poważna.
Rozumiem powiedział. Który to przedział?
Siódmy odparłem,


