Krystka lubili chyba we wsi wszyscy. Dobry był z niego chłopaczyna, choć nie powiem, zdarzyło się, nie raz nie dwa, iż zalazł temu i owemu za skórę. A to pod nioskę siedzącą na grzędzie podrzucił okrąglaczki wydobyte z dna rzeki, sobie biorąc świeżutkie jajka. A to pokrzyw i kolczastych ostów nakładł pod pierzynę sąsiadowi pijanicy, który całe dnie spędzał jeno w karczmie przy szklanicy, w chałupie zaś bieda tak się rozzuchwaliła, iż ani ją odpędzić. A to znowuż, posłany przez matulę do pilnowania na łęgu krowy, tak się zapatrzył w obłoki płynące po niebie, iż krasula, żywicielka rodziny, o mało co nie przepadła w puszczy rozciągającej się nieopodal. Nie myśl sobie, drogi czytelniku, iż wszystkie owe psoty brały się ze złośliwości czy lenistwa. Uchowaj Boże przed takim osądem! Serce owego pacholęcia było czyste niby anielska łza, przepełnione współczuciem i pragnieniem niesienia wszędy dobra. A i do roboty Krystek rwał się jak mało który pędrak! Bywało, iż kiedy inne dziatki biegły do lasu, by tam wśród wesołego szczebiotu uganiać się za grzybem tudzież jagodą brusznicy, której całe dywany ścieliły się u stóp sosnowego boru, nasz bohater nurzał się do późna w rozmiękłej roli, aby nim słońce skryje się w objęciach puszczy, a pierwsze jesienne przymrozki owioną ziemię lodowatym tchnieniem, zebrać i zakopcować pyry. Bywało, iż ten i ów sztubak, porzuciwszy rodzicielskie nakazy, wspinał się na drzewa niby wiewiórka spryciara tudzież beztrosko buszował w kukurydzy, jeno nie nasz Krystek, który lazł między rówienników dopiero wtenczas, gdy wypełnił to, co ojciec był mu zlecił. Chłopak znał się na gospodarskiej robocie jak żaden, a i wesprzeć potrzebujących potrafił w biedzie, albowiem od maleńkości tak go rodzice hodowali, aby mógł kiedyś objąć po nich schedę i nie zaprzepaścić jej, jak to nieraz już bywało we wsi z tym i owym, jeno pomnożyć dla dobra wspólnego.
— Będzie z niego kiedyś sołtys jak się patrzy albo i choćby wójt! — radowała się Krystkowa matula, widząc, jak chłopak mężnieje i zyskuje coraz większy posłuch wśród równienników. — Daj Boże… Daj Boże — powtarzała i co dzień zmawiała w tej intencji dziesiątkę różańca.
Wydarzenia, o których chcę ci opowiedzieć, drogi czytelniku, rozegrały się w przededniu Świąt Bożego Narodzenia. Ludziom żyło się w ten czas jakoś lżej, chociaż jeszcze na św. Marcina mróz chwycił tęgi i nie popuszczał ani ociupiny, a śnieg uwalił taki, iż miejscami zalegały zaspy ze dwa łokcie głębokie. Ten i ów chłop, odwracając oczy od swej nędzy, której wszędy całe kopy i z którą zżył się jak ze ślubną, co rusz spoglądał w niebo. Wszak za niedługo miała rozbłysnąć na nim gwiazda zwiastująca narodziny Nadziei. Nadziei, która, podobnie jak przed wiekami w Betlejem, przyjdzie na świat nie w królewskiej komnacie, ale w ubogiej stajence, a tych w Pieczyskach było pod dostatkiem. Każdy jeden gospodarz na ten czas mościł oborę czystą słomą, chałupę przyozdabiał gałązkami świerczyny tudzież jemioły, w izbie zaś stawiał bożonarodzeniowe drzewko strojne w najrozmaitsze cacka. Ach, czegoż na tym iglaku pachnącym żywicą nie było! Ile cudeniek wszelakich, ile rarytasów z Bożej spiżarni, nie wypowiem! Co kto tam miał w komorze, co ukrył w spichlerzu przed gryzoniem i co w długie zimowe wieczory, kiedy za oknem zawierucha, udało się przyszykować ze słomy, piórek tudzież innych bibelotów, tym ozdabiał choinkę. A wszystko po to, aby płodność, dobrobyt, zdrowie i uroda trzymały się gospodarzy, a złe moce nie miały doń przystępu. O takim też drzewku, strojnym we wszystko, co zapewni rodzinie szczęście i dostatek, marzył Krystek. Co roku do puszczy szedł ojciec i póty łaził po kniei, póki zgrabnej choineczki nie wypatrzył, jednakże tej zimy zaniemógł biedaczyna i całymi dniami leżał bez mocy pod pierzyną, zaś matula krzątała się wokół niego i w obejściu.
— Jakże to tak witać Najświętsze Dziecię bez choinki? — biedził się chłopaczyna. — Polezę do puszczy i nim zmierzchać zacznie, będę nazad ze świerczyną albo i też zgrabną jodełką.
Jak postanowił, tak zrobił. I chociaż matula, słysząc, co zamiaruje, cała zalała się łzami, a ojciec po stokroć wzbraniał, wciągnął na grzbiet kożuch, w którym zmieścić by się mogło dwóch takich jak on chuderlaków, przepasał się krasulowym powrózkiem i ruszył przez zaspy w stronę puszczy. Znał tam każdy zakątek i doskonale wiedział, gdzie najpiękniejszych drzewek szukać. Nigdy jednakże nie był sam w kniei w czas zimowej zawieruchy, kiedy śnieg otula świat i wszystko dookoła wydaje się być do siebie podobne. Nietrudno wtenczas pobłądzić w plątaninie ścieżek dobrze znanych jeno zwierzętom tudzież leśnemu lichu, które ponoć właśnie w przedświąteczny czas lubi dokuczyć człowiekowi. Krystek nie bał się ani leśnego licha, ani też innych niebezpieczeństw czyhających nań w kniei. Śmiało wkroczył w cień pradawnych drzew i namacawszy ręką siekierę, którą był wraził jeszcze w chałupie za powrózek, począł bacznie się rozglądać. Wokół panowała cisza. Słychać było jeno trzask łamanych pod jego ciężarem suchych gałęzi tudzież chrzęszczenie śniegu pod stopami. Gdyby nie dobiegające z oddali uporczywe stukanie dzięcioła w pień sosny, można byłoby odnieść mylne wrażenie, iż ze wszystkich istot, które Bóg przed wiekami powołał do istnienia, żywy ostał się jeno on – Krystek z Pieczysk. Naszemu bohaterowi cisza panująca w puszczy nie przeszkadzała ani odrobiny. Szedł dziarsko, omijając co większe zaspy, pokryte śniegiem pnie zwalonych drzew tudzież jamy wykopane prawdopodobnie prze lisy, i co rusz uśmiechał się a to do mijanych drzew, a to do skrawka błękitu widniejącego między ich koronami, a to znowuż do własnych myśli, które były jasne i szczere, wolne od wszelakiego lęku.
Statystyki: autor: Alicja Jonasz — 06 kwie 2025, 12:13