Było dopiero przedpołudnie, a słońce na Gran Chaco już stało
bardzo wysoko i grzało niemiłosiernie, w sposób odbierający
wszelaką nadzieję. Mimo to nie poddawaliśmy się i dzielnie –
choć powoli - w tym upale gwałtownie traciło się tylko wodę –
wędrowaliśmy w stronę czegoś, co na mapie wyglądało na
najbliższą wioskę. Okolica adekwatnie nie była pustynią (choć
oczywiście obowiązywała czapka i długi rękaw), ale roślinność
(kolczaste krzaki, takież kapokowce czy – choć nie wiem jak
wyglądają, więc nie wiem czy widziałem - słynne drzewa żelazne)
wyschnięta była na wiór. Typowy krajobraz Gran Chaco –
olbrzymiej równiny rozciągającej się na obszarze Boliwii,
Paragwaju i Argentyny, najgorętszego miejsca na całym
południowoamerykańskim kontynencie.
Kapokowiec przy wjeździe na ranczo |
Region ten nigdy nie był
przesadnie zamieszkały, choć oczywiście czasem pojawiali się
jacyś ludzie. Inkowie nazwali ten rejon miejscem łowów – co jako chaco trafiło do języka hiszpańskiego, ale nie wyobrażam sobie na
co można było tu polować – może w porze deszczowej wyglądało
to trochę lepiej (na pewno wyglądało – dziś na Chaco sporo jest
olbrzymich rancz hodujących ekstensywnie bydło, a w miejscach gdzie
możliwy jest dostęp do wody choćby uprawia się ziemię – ale
paragwajska część ma gęstość zaludnienia poniżej 1 osoby na
kilometr kwadratowy), ale przez cały czas było to nieprzyjazne odludzie. I
właśnie przez nie wędrowaliśmy – tuż za granicą
boliwijsko-paragwajską. Jak się tu znaleźliśmy? Ano bardzo
prosto. Z Santa Cruz, największego miasta Boliwii (urosło, bo
znaleziono tam ropę; olej skalny miał występować także w innych
rejonach Gran Chaco, choćby Boliwia walczyła o te nieużytki z
Paragwajem, ale okazało się, iż jednak eksperci deczko się
pomylili, i ropy nie ma; cała wojna jak – nomen omen – krew w
piach) złapaliśmy pekaes do Villamontes (w nazwie firmy był Juan Pablo
II – jako rodakom wielkiego papieża udało się wynegocjować
zniżkę na bilet), skąd niewielkim collectivo (właściwie truffi,
jak mówi się w Boliwii; niby tu hiszpański, i tu, ale...)
dotarliśmy na granicę. Od strony boliwijskiej wyglądała adekwatnie
normalnie – stragany, restauracyjki, cinkciarze – wszystko, czego
potrzebują przemytnicy czy podróżnicy. No, albo kierowcy tirów.
Nie, nie wiem czy panie negocjowalnej cnoty też miały tam swoje
stanowiska.
Villamontes |
Strona paragwajska – no, to była już zupełnie
inna bajka. Zaskoczyła mnie całkowicie, choć dochodziły mnie
plotki, iż może być problem w złapaniu jakiegoś transportu –
rzeczywiście nic tam nie było. Ot, jedna buda – sklep. Cóż.
Boliwia jest biedna, ale Paragwaj biedniejszy. I deczko
niebezpieczniejszy – podobno. Do tego miejscowe służby nie miały
zbyt dobrej opinii. Oto na przykład policja potrafi zatrzymując
inostrańca zabrać paszport – i oddać go dopiero za niewielką
gratyfikacją. W każdym razie granicę przekroczyliśmy bez
problemów – choć kolega, w dobrej wierze, zapytał pogranicznika jak tu dostać się do najbliższej osady.
Paragwajczykowi zaświeciły się oczy, poczuł pieniądz nosem, więc
stwierdził, iż jedyna opcja to skorzystać z podwózki celników.
- Zresztą zaraz przyjdzie kolega, i pojedziecie z nim. Przypominam, nie ma innej możliwości - stwierdził stanowczo.
Krajobraz Gran Chaco |
Faktycznie, po chwili
pojawił się mundurowy, przypominający typa spod ciemnej gwiazdy i
rzucił – jesteśmy w biednym kraju – cenę tak niebotyczną, że
od razu wyjęliśmy dłonie z kieszeni. Ot, mieszkający w nich wąż
zaczął kąsać jak głupi. Podobno dlatego taką wysoką, iż bardzo droga w
Paragwaju jest benzyna.
- Tyle to nie zapłacimy –
zadeklarował kolega i poszliśmy dalej, pewni, iż jednak coś się
znajdzie za granicą.
Owszem. Znaleźliśmy. Kilku dodatkowych celników i
pograniczników. Ci również stwierdzili, iż jedyna opcja to ich
transport – ale z ceny zejść nie chcieli. Dostrzegliśmy jednak
na horyzoncie tą wspomnianą budę – sklep. Przy niej stał
samochód. Czyli była opcja odjechać z granicy. Niestety, celnicy
nas uprzedzili, i w sklepie stwierdzono, iż nie mogą nas zabrać do
najbliższego miasta. Nie tłumaczyli się jakoś specjalnie. No ale
mapa wskazywała, iż do najbliższej osady jest 6, może 7
kilometrów.
- Nie będę płacił tym oszustom – warknął
zdenerwowany kolega i ruszyliśmy w to palące słońce.
Jeszcze
raz podjechali do nas celnicy. Naprawdę nie odpuszczali.
-
Jedziecie z nami?
- Nie – padła odpowiedź.
Celnicy wzruszyli ramionami
i wrócili na przejście graniczne. A my mozolnie podreptaliśmy
przed siebie, po cichu licząc na stopa. Niestety, w sąsiedztwie
granicy nikt zatrzymać się nie chciał. Didaskalia: pisząc nikt
mam na myśli dwie czy trzy cysterny (do Paragwaju sprowadza się
paliwo między innymi z Boliwii – ale wcale nie jest jakoś
przesadnie droższe niż w ościennych krajach), terenówka i jedna
furgonetka przez kilkadziesiąt minut. Innymi słowy, trasa nie była przesadnie ruchliwa.
Po godzinie marszu (czyli pewnie po jakichś
trzech kilometrach, szybciej żeśmy nie szli raczej) zatrzymała się
w końcu ciężarówka. Tir, znaczy się. Z kabiny wyskoczył brodaty
Latynos.
- Wsiadajcie – powiedział – Jadę do La Patria.
To najbliższa miejscowość. Podrzucę was.
Tak
więc siedzieliśmy w pięciu w klimatyzowanej kabinie ciężarówki
(właściwie to zdychaliśmy i sapaliśmy uzupełniając płyny) i
jechaliśmy do La Patrii. Okazało się, iż celnicy mieli trochę
racji rzucając zaporową cenę – do miasta (no, tak myśleliśmy)
było bowiem jakieś 120 kilometrów. A ta osada 6 kilometrów od
granicy to było adekwatnie lotnisko (legalne – na Gran Chaco jest
cała masa nielegalnych, służących do przemytu kokainy; nikt z tym
nic nie robi, bo służby mają z tego swoją działkę, a poza tym
szukaj pan igły w stogu siana), więc i tak nie znaleźlibyśmy tam
transportu.
Ruch drogowy w Gran Chaco |
- Słuchajcie – kierowca mówił z dziwnym
akcentem, takim lekko jakby teksańskim – Po Gran Chaco nie chodzi
się w dzień. Jest za gorąco. Następnym razem schowajcie się
gdzieś w cieniu, i ruszcie dopiero po zmierzchu.
Przytaknęliśmy,
szofer ewidentnie miał rację. Pociągnął łyk yerba mate (to
Paragwaj – wszyscy to tu piją, celnicy na granicy też pociągali
z guampy – jak tu się zwie naczynie na mate) i opowiadał dalej:
-
Zlitowałem się, i was zabrałem, ale u nas kierowcy często się
zatrzymują i podwożą, nie ma z tym problemu.
Słysząc zaś
o cenie transportu zaproponowanej nam przez pograniczników
stwierdził, iż troszkę za dużo zawołali. Niemniej było to... 120
kilometrów.
- A w La Patria jest jakiś przystanek autobusowy,
żeby złapać transport dalej, do Filadelfii? - Filadelfia to
stolica prowincji w której się znajdowaliśmy, jak na Gran Chaco
miasto bardzo duże, około 11 tysięcy mieszkańców.
-
Przystanek autobusowy? - brodacz parsknął i pociągną yerby – To
Gran Chaco, tu nie ma przystanków. Ale na pewno coś jeździ,
spokojnie. Zresztą jak nic nie złapiecie, to możliwe, iż wieczorem
będę jechał w tamtą stronę, to mogę was kawałek
podrzucić.
Generalnie nasz dobroczyńca okazał się miłym
rozmówcą, więc aż żal było rozstawać się w La Patria. Mimo,
że nie chciał żadnej gratyfikacji to w jedynym sklepiku w mieś...
w wios... w osadzie kupiliśmy mu kilka piw. Sami też wypiliśmy po
jednym czy dwóch – ale nie zdążyły dotrzeć do żołądka, tak
szybko płyn został wchłonięty przez organizm. Dopytaliśmy się
też o połączenia do Filadelfii, stolicy prowincji.
La Patria |
- Tak –
stwierdziła pani sklepowa – Tu, zza rogu odjeżdżają –
ucieszyliśmy się – W poniedziałki i czwartki.
Była
sobota. A oprócz niewielkiego gieesu w La Patria była jeszcze
stacja benzynowa, warsztat i ze trzy domy. Warto przy tym dodać, iż jeden ze
współpodróżników miał za dwa dni samolot z Asuncion, stolicy
kraju odległej o jakieś 500 kilometrów, do Polski. Cóż było
robić. Ruszyliśmy łapać stopa.
Droga nie była bardziej
ruchliwa niż ta poprzednia, choć schodziły się tu dwa trakty
komunikacyjne (może choćby żywotne arterie, w końcu którędyś
musi ta boliwijska ropa jechać), oba zresztą prowadzące ku granicy
z Boliwią – więc czekaliśmy. A słońce piekło. Czasem zawiał
wiatr.
Burza piaskowa |
Wreszcie ktoś się zatrzymał – starym, załadowanym
pickupem. Swoją drogą w tej części kraju jeżdżą praktycznie
tylko terenowe półciężarówki – jak w jakim Teksasie. Idealne
auta dla ranczerów, jakby nie patrzeć. Kierowca też był miejscowy
– znaczy mieszkał w okolicy Filadelfii, do której było jakieś
180 kilometrów, głównie prostej drogi (takie są tylko przez Gran
Chaco) – i popijał yerba matę z guampy z bawolego rogu.
-
Dobre na potencję – stwierdził pociągając napój – Jak się z
tego pije, to potem stoi jak róg.
Magia sympatyczna, ot co.
Może mniej sympatycznie było, jak negocjowaliśmy cenę – jak
każdy ranczer nasz kierowca był biznesmenem, a sądząc po stanie
auta (wcześniej mijały nas dużo nowsze i lepsze pickupy) interesy
nie szły najlepiej – niemniej i tak było to dużo mniej niż
chcieli celnicy. Minusem mogło być to, iż w środku było miejsce
(po uprzątnięciu gratów) tylko dla dwóch osób. Pozostała dwójka
musiała jechać na kipie, razem z oponami i beczką z czymś, pewnie
paliwem. Cóż, od razu wdrapałem się na pakę. W końcu jazda po
Gran Chaco na pickupie to zawsze jakaś przygoda. Zresztą w połowie
drogi zamieniliśmy się miejscami.
I wbrew pozorom wcale nie
było za gorąco. Owszem, słońce bardzo agresywnie atakowało
twarze i kończyny (trzeba było jechać okutanym), ale pęd
powietrza – ranczer jechał dość gwałtownie jak na możliwości
swojego pojazdu (finalnie i tak trzeba było się zatrzymać i
chłodzić silnik) – sprawiał, iż było niemal zimno (i tak czy
siak trzeba było jechać okutanym).
W końcu jednak
zjechaliśmy z asfaltu – i nadrabiając drogi do domu nasz kierowca
zawiózł nas do Filadelfii. Nazwa pochodzi z greki, tak pierwotnie
nazywał się Amman, dzisiejsza stolica Jordanii, ale miasteczka
wcale nie założyli Grecy. Kto mógł chcieć zamieszkać na tym
odludziu? Podpowiedzią niech będzie tablica informacyjna przy
wjeździe do jednej z podfiladelfijskich wiosek, takiej, w której
domy zamiast blachy falistej kryte były pomarańczowymi ceglanymi
dachówkami.
Wioska w paragwajskim Gran Chaco |
No i oczywiście oryginalna nazwa miasta:
Fernheim.