Adamas w Gran Chaco

adamaswtrasie.blogspot.com 10 miesięcy temu
Było dopiero przedpołudnie, a słońce na Gran Chaco już stało bardzo wysoko i grzało niemiłosiernie, w sposób odbierający wszelaką nadzieję. Mimo to nie poddawaliśmy się i dzielnie – choć powoli - w tym upale gwałtownie traciło się tylko wodę – wędrowaliśmy w stronę czegoś, co na mapie wyglądało na najbliższą wioskę. Okolica adekwatnie nie była pustynią (choć oczywiście obowiązywała czapka i długi rękaw), ale roślinność (kolczaste krzaki, takież kapokowce czy – choć nie wiem jak wyglądają, więc nie wiem czy widziałem - słynne drzewa żelazne) wyschnięta była na wiór. Typowy krajobraz Gran Chaco – olbrzymiej równiny rozciągającej się na obszarze Boliwii, Paragwaju i Argentyny, najgorętszego miejsca na całym południowoamerykańskim kontynencie.
Kapokowiec przy wjeździe na ranczo
Region ten nigdy nie był przesadnie zamieszkały, choć oczywiście czasem pojawiali się jacyś ludzie. Inkowie nazwali ten rejon miejscem łowów – co jako chaco trafiło do języka hiszpańskiego, ale nie wyobrażam sobie na co można było tu polować – może w porze deszczowej wyglądało to trochę lepiej (na pewno wyglądało – dziś na Chaco sporo jest olbrzymich rancz hodujących ekstensywnie bydło, a w miejscach gdzie możliwy jest dostęp do wody choćby uprawia się ziemię – ale paragwajska część ma gęstość zaludnienia poniżej 1 osoby na kilometr kwadratowy), ale przez cały czas było to nieprzyjazne odludzie. I właśnie przez nie wędrowaliśmy – tuż za granicą boliwijsko-paragwajską. Jak się tu znaleźliśmy? Ano bardzo prosto. Z Santa Cruz, największego miasta Boliwii (urosło, bo znaleziono tam ropę; olej skalny miał występować także w innych rejonach Gran Chaco, choćby Boliwia walczyła o te nieużytki z Paragwajem, ale okazało się, iż jednak eksperci deczko się pomylili, i ropy nie ma; cała wojna jak – nomen omen – krew w piach) złapaliśmy pekaes do Villamontes (w nazwie firmy był Juan Pablo II – jako rodakom wielkiego papieża udało się wynegocjować zniżkę na bilet), skąd niewielkim collectivo (właściwie truffi, jak mówi się w Boliwii; niby tu hiszpański, i tu, ale...) dotarliśmy na granicę. Od strony boliwijskiej wyglądała adekwatnie normalnie – stragany, restauracyjki, cinkciarze – wszystko, czego potrzebują przemytnicy czy podróżnicy. No, albo kierowcy tirów. Nie, nie wiem czy panie negocjowalnej cnoty też miały tam swoje stanowiska.
Villamontes
Strona paragwajska – no, to była już zupełnie inna bajka. Zaskoczyła mnie całkowicie, choć dochodziły mnie plotki, iż może być problem w złapaniu jakiegoś transportu – rzeczywiście nic tam nie było. Ot, jedna buda – sklep. Cóż. Boliwia jest biedna, ale Paragwaj biedniejszy. I deczko niebezpieczniejszy – podobno. Do tego miejscowe służby nie miały zbyt dobrej opinii. Oto na przykład policja potrafi zatrzymując inostrańca zabrać paszport – i oddać go dopiero za niewielką gratyfikacją. W każdym razie granicę przekroczyliśmy bez problemów – choć kolega, w dobrej wierze, zapytał pogranicznika jak tu dostać się do najbliższej osady. Paragwajczykowi zaświeciły się oczy, poczuł pieniądz nosem, więc stwierdził, iż jedyna opcja to skorzystać z podwózki celników.
- Zresztą zaraz przyjdzie kolega, i pojedziecie z nim. Przypominam, nie ma innej możliwości - stwierdził stanowczo.
Krajobraz Gran Chaco
Faktycznie, po chwili pojawił się mundurowy, przypominający typa spod ciemnej gwiazdy i rzucił – jesteśmy w biednym kraju – cenę tak niebotyczną, że od razu wyjęliśmy dłonie z kieszeni. Ot, mieszkający w nich wąż zaczął kąsać jak głupi. Podobno dlatego taką wysoką, iż bardzo droga w Paragwaju jest benzyna.
- Tyle to nie zapłacimy – zadeklarował kolega i poszliśmy dalej, pewni, iż jednak coś się znajdzie za granicą.
Owszem. Znaleźliśmy. Kilku dodatkowych celników i pograniczników. Ci również stwierdzili, iż jedyna opcja to ich transport – ale z ceny zejść nie chcieli. Dostrzegliśmy jednak na horyzoncie tą wspomnianą budę – sklep. Przy niej stał samochód. Czyli była opcja odjechać z granicy. Niestety, celnicy nas uprzedzili, i w sklepie stwierdzono, iż nie mogą nas zabrać do najbliższego miasta. Nie tłumaczyli się jakoś specjalnie. No ale mapa wskazywała, iż do najbliższej osady jest 6, może 7 kilometrów.
- Nie będę płacił tym oszustom – warknął zdenerwowany kolega i ruszyliśmy w to palące słońce.
Jeszcze raz podjechali do nas celnicy. Naprawdę nie odpuszczali.
- Jedziecie z nami?
- Nie – padła odpowiedź.
Celnicy wzruszyli ramionami i wrócili na przejście graniczne. A my mozolnie podreptaliśmy przed siebie, po cichu licząc na stopa. Niestety, w sąsiedztwie granicy nikt zatrzymać się nie chciał. Didaskalia: pisząc nikt mam na myśli dwie czy trzy cysterny (do Paragwaju sprowadza się paliwo między innymi z Boliwii – ale wcale nie jest jakoś przesadnie droższe niż w ościennych krajach), terenówka i jedna furgonetka przez kilkadziesiąt minut. Innymi słowy, trasa nie była przesadnie ruchliwa.
Po godzinie marszu (czyli pewnie po jakichś trzech kilometrach, szybciej żeśmy nie szli raczej) zatrzymała się w końcu ciężarówka. Tir, znaczy się. Z kabiny wyskoczył brodaty Latynos.
- Wsiadajcie – powiedział – Jadę do La Patria. To najbliższa miejscowość. Podrzucę was.
Ruch drogowy w Gran Chaco
Tak więc siedzieliśmy w pięciu w klimatyzowanej kabinie ciężarówki (właściwie to zdychaliśmy i sapaliśmy uzupełniając płyny) i jechaliśmy do La Patrii. Okazało się, iż celnicy mieli trochę racji rzucając zaporową cenę – do miasta (no, tak myśleliśmy) było bowiem jakieś 120 kilometrów. A ta osada 6 kilometrów od granicy to było adekwatnie lotnisko (legalne – na Gran Chaco jest cała masa nielegalnych, służących do przemytu kokainy; nikt z tym nic nie robi, bo służby mają z tego swoją działkę, a poza tym szukaj pan igły w stogu siana), więc i tak nie znaleźlibyśmy tam transportu.
- Słuchajcie – kierowca mówił z dziwnym akcentem, takim lekko jakby teksańskim – Po Gran Chaco nie chodzi się w dzień. Jest za gorąco. Następnym razem schowajcie się gdzieś w cieniu, i ruszcie dopiero po zmierzchu.
Przytaknęliśmy, szofer ewidentnie miał rację. Pociągnął łyk yerba mate (to Paragwaj – wszyscy to tu piją, celnicy na granicy też pociągali z guampy – jak tu się zwie naczynie na mate) i opowiadał dalej:
- Zlitowałem się, i was zabrałem, ale u nas kierowcy często się zatrzymują i podwożą, nie ma z tym problemu.
Słysząc zaś o cenie transportu zaproponowanej nam przez pograniczników stwierdził, iż troszkę za dużo zawołali. Niemniej było to... 120 kilometrów.
- A w La Patria jest jakiś przystanek autobusowy, żeby złapać transport dalej, do Filadelfii? - Filadelfia to stolica prowincji w której się znajdowaliśmy, jak na Gran Chaco miasto bardzo duże, około 11 tysięcy mieszkańców.
- Przystanek autobusowy? - brodacz parsknął i pociągną yerby – To Gran Chaco, tu nie ma przystanków. Ale na pewno coś jeździ, spokojnie. Zresztą jak nic nie złapiecie, to możliwe, iż wieczorem będę jechał w tamtą stronę, to mogę was kawałek podrzucić.
Generalnie nasz dobroczyńca okazał się miłym rozmówcą, więc aż żal było rozstawać się w La Patria. Mimo, że nie chciał żadnej gratyfikacji to w jedynym sklepiku w mieś... w wios... w osadzie kupiliśmy mu kilka piw. Sami też wypiliśmy po jednym czy dwóch – ale nie zdążyły dotrzeć do żołądka, tak szybko płyn został wchłonięty przez organizm. Dopytaliśmy się też o połączenia do Filadelfii, stolicy prowincji.
La Patria
- Tak – stwierdziła pani sklepowa – Tu, zza rogu odjeżdżają – ucieszyliśmy się – W poniedziałki i czwartki.
Była sobota. A oprócz niewielkiego gieesu w La Patria była jeszcze stacja benzynowa, warsztat i ze trzy domy. Warto przy tym dodać, iż jeden ze współpodróżników miał za dwa dni samolot z Asuncion, stolicy kraju odległej o jakieś 500 kilometrów, do Polski. Cóż było robić. Ruszyliśmy łapać stopa.
Droga nie była bardziej ruchliwa niż ta poprzednia, choć schodziły się tu dwa trakty komunikacyjne (może choćby żywotne arterie, w końcu którędyś musi ta boliwijska ropa jechać), oba zresztą prowadzące ku granicy z Boliwią – więc czekaliśmy. A słońce piekło. Czasem zawiał wiatr.
Burza piaskowa
Wreszcie ktoś się zatrzymał – starym, załadowanym pickupem. Swoją drogą w tej części kraju jeżdżą praktycznie tylko terenowe półciężarówki – jak w jakim Teksasie. Idealne auta dla ranczerów, jakby nie patrzeć. Kierowca też był miejscowy – znaczy mieszkał w okolicy Filadelfii, do której było jakieś 180 kilometrów, głównie prostej drogi (takie są tylko przez Gran Chaco) – i popijał yerba matę z guampy z bawolego rogu.
- Dobre na potencję – stwierdził pociągając napój – Jak się z tego pije, to potem stoi jak róg.
Magia sympatyczna, ot co. Może mniej sympatycznie było, jak negocjowaliśmy cenę – jak każdy ranczer nasz kierowca był biznesmenem, a sądząc po stanie auta (wcześniej mijały nas dużo nowsze i lepsze pickupy) interesy nie szły najlepiej – niemniej i tak było to dużo mniej niż chcieli celnicy. Minusem mogło być to, iż w środku było miejsce (po uprzątnięciu gratów) tylko dla dwóch osób. Pozostała dwójka musiała jechać na kipie, razem z oponami i beczką z czymś, pewnie paliwem. Cóż, od razu wdrapałem się na pakę. W końcu jazda po Gran Chaco na pickupie to zawsze jakaś przygoda. Zresztą w połowie drogi zamieniliśmy się miejscami.
I wbrew pozorom wcale nie było za gorąco. Owszem, słońce bardzo agresywnie atakowało twarze i kończyny (trzeba było jechać okutanym), ale pęd powietrza – ranczer jechał dość gwałtownie jak na możliwości swojego pojazdu (finalnie i tak trzeba było się zatrzymać i chłodzić silnik) – sprawiał, iż było niemal zimno (i tak czy siak trzeba było jechać okutanym).
W końcu jednak zjechaliśmy z asfaltu – i nadrabiając drogi do domu nasz kierowca zawiózł nas do Filadelfii. Nazwa pochodzi z greki, tak pierwotnie nazywał się Amman, dzisiejsza stolica Jordanii, ale miasteczka wcale nie założyli Grecy. Kto mógł chcieć zamieszkać na tym odludziu? Podpowiedzią niech będzie tablica informacyjna przy wjeździe do jednej z podfiladelfijskich wiosek, takiej, w której domy zamiast blachy falistej kryte były pomarańczowymi ceglanymi dachówkami.
Wioska w paragwajskim Gran Chaco
No i oczywiście oryginalna nazwa miasta: Fernheim.
Idź do oryginalnego materiału