Rosa jeszcze nie oschła z traw, mgła leniwie cofała się na drugi brzeg rzeki, a słońce już wytaczało się zza ząbkowanej krawędzi lasu.
Kazimierz stał na ganku, podziwiając piękno poranka i wdychając pełną piersią świeże powietrze. Za plecami usłyszał plusk bosych stóp. Kobieta w nocnej koszuli i narzuconej na ramiona chuście podeszła i stanęła obok.
— Cudownie tu! — westchnął Kazimierz. — Wracaj do domu, przeziębisz się — powiedział czule i poprawił chustę, która zsunęła się z jej okrągłego, białego ramienia.
Kobieta przytuliła się do niego, obejmując jego rękę.
— Nie chce mi się od ciebie wyjeżdżać — rzekł Kazimierz, a głos mu się załamał od wzruszenia.
— To nie wyjeżdżaj. — Jej głos kusił, wabił jak pieśń syreny. *Zostanę, i co potem?* Ta myśl otrzeźwiła Kazimierza.
Gdyby wszystko było takie proste, już dawno by został. Ale dwudziestu trzech lat małżeństwa nie da się wymazać, a dzieci… Kinga adekwatnie już dorosła, u narzeczonego nocuje częściej niż w domu, niedługo ślub. A Wojtkowi ledwie czternaście, najtrudniejszy wiek.
Kierowca znajdzie pracę wszędzie, ale tu raczej nie zarobi dużo. Teraz szasta złotówkami, kupuje Bronce drogie prezenty. A gdy będzie zarabiał dwa, może trzy razy mniej, czy przez cały czas będzie dla niej taki atrakcyjny? Pytanie.
— Nie zaczynaj, Bronka — machnął ręką Kazimierz.
— Czemu? Dzieci dorosły, czas pomyśleć o sobie. Sam mówiłeś, iż z żoną żyjesz z przyzwyczajenia. — Bronka obrażona odsunęła się od niego.
— Ech, gdybym wiedział wcześniej, iż cię spotkam… — Kazimierz głośno westchnął. — Nie gniewaj się. Muszę już jechać, i tak się u ciebie zasiedziałem. — Chciał ją pocałować, ale odwróciła twarz. — Bronka, muszę ruszać, jeżeli chcę zdążyć przed wieczorem. Mam towar, umowa.
— Tylko obiecujesz. Przyjedziesz, wzburzysz moje serce, a potem pędzisz do żony. Mam dość czekania. Michał od dawna chce się ze mną żenić.
— No to idź. — Kazimierz wzruszył ramionami.
Chciał coś jeszcze dodać, ale się rozmyślił. Powoli zszedł z ganku, skręcił za róg domu i ruszył ogrodem w stronę drogi okrężnej, gdzie na poboczu czekała ciężarówka. Specjalnie zostawiał auto tam, by nie budzić wsi o świcie.
Wgramolił się do kabiny. Zwykle Bronka odprowadzała go do auta i żegnała pocałunkiem. Dziś nie wyszła — chyba naprawdę się obraziła. Kazimierz usadowił się wygodniej, zatrzasnął drzwi. Zanim odpalił silnik, wybrał numer żony. Przy Bronce wstydził się dzwonić. Odezwał się automat: *„Abonent nieosiągalny”*… Brak nieodebranych połączeń.
Schował telefon i zakręcił stacyjką, wsłuchując się w równy pomruk motoru. Ciężarówka zadrżała, jakby zrzucając resztki snu, i ruszyła, kołysząc się na nierównościach szutrówki. Kazimierz dał krótki klakson i dodał gazu.
Kobieta na ganku wzdrygnęła się, słuchając oddalającego się warkotu, i weszła do domu.
Z radia płynął aksamitny głos Mieczysława Szcześniaka: *„Kochanie, kochanie, mój ziemski aniele…”* Kazimierz nucił w myślach, wspominając Bronkę. Ale niedługo myśli pobiegły do domu: *„Co tam się dzieje? Drugi dzień nie mogę się dodzwonić. Jak wrócę, się rozmówimy…”*
A tymczasem Halina, jego żona, otwierała oczy po narkozie w szpitalnej sali i natychmiast wszystko sobie przypomniała…
***
Żyli z Kazimierzem ponad dwadzieścia lat, dwadzieścia cztery, by być precyzyjną. Mąż kierowca, zarabiał dobrze, rodzina silna, duże mieszkanie, dwoje dzieci. Kinga już dorosła, niedługo ślub, skończyła szkołę fryzjerską. Wojtkowi czternaście, marzy o marynarce.
Aż nagle ten telefon. Najpierw Halina pomyślała, iż to żart albo pomyłka.
— Dzień dobry, Halino. Męża wypatrujesz? A on się spóźnia… — głos słodki, lepki jak miód.
— Co się stało? — przerwała nerwowo, myśląc o wypadku. Droga długa, wszystko może się zdarzyć.
— Stało się. U kochanki jest — zasyczał głos.
— Kto mówi? — krzyknęła do słuchawki.
— A ty czekaj, czekaj… — Rozległ się kobiecy śmiech.
Halina odjęła telefon od ucha i rozłączyła się. Ale śmiech wciąż dźwięczał jej w głowie. Ogarnęła ją panika. Myśli plątały się, podsuwając obrazy wypadku i obcej kobiety w ramionach męża. Kto mógł znać jej numer, wiedzieć, iż Kazimierz w trasie? Tylko ta… druga. Jak śmiała dzwonić, śmiać się z niej!
Wybierała numer męża, ale zaraz się rozmyśliła. A jeżeli akurat prowadzi? I co mu powie? Nie wolno go rozpraszać. Jak wróci, wtedy pogadają. Próbowała zająć się domem, ale wszystko leciało jej z rąk. W uszach wciąż brzmiał ten śmiech.
Na domiar złego, ani Kingi, ani Wojtka nie było w domu. Kinga gdzieś się włóczyła z chłopakiem, a Wojtek wyprosił się wczoraj na urodziny kolegi.
Musiała się rozerwać, by nie zwariować. Halina przebrała się, wzięła torebkę i wyszła. Pójdzie do sklepu, kupi majonez, cebulę i piwo dla Kazimierza. W weekend lubił wypić butelkę. Jutro nie będzie czasu w zakupy, trzeba gotować. Obiecał wrócić na kolację. *„A jeżeli nie wróci?”* — spytał wewnętrzny głos, ale zagłuszyła go.
Postanowiła pójść piechotą, by się uspokoić. Ale było daleko, więc skręciła w zaułek. Z jednej strony ciągnął się betonowy mur, z drugiej rząd zwartych garaży. Miejsce puste, zmierzchało, ale droga dwa razy krótsza. Zdąży, zanim całkiem ściemnieje. Przyspieszyła.
Nagle ktoś szarpnął ją za torebkę. Halina zachwiała się, o mało nie upadła. Odwróciła się i zobaczyła plecy uciekającego mężczyzny. *„Nie dogonię”*, pomyślała, ale i tak ruszyła za nim. W torebce były pieniądHalina westchnęła ciężko, patrząc na zamknięte drzwi, i w końcu zrozumiała, iż czas zacząć wszystko od nowa, sama.