Siedemdziesięciojednoletnia wdowa wybrała młodego pana młodego i złożyła mu nieprawdopodobną propozycję.
Dwudziestotrzyletni Marek Kowalski miał już na swoich barkach więcej ciężaru niż większość ludzi w jego wieku. Obiecujący student prawa wierzył, iż ciężka praca i wytrwałość pewnego dnia otworzą przed nim i jego rodziną lepszą przyszłość.
Ale los lubi wystawiać na próbę choćby najbardziej zdeterminowanych.
Dwa lata wcześniej nagle uderzyła tragedia. Jego ojciec, Jan, zmarł na atak serca, pozostawiając rodzinę w rozpaczy. Żal był przytłaczający, ale nie było czasu, by się poddać. Razem z cierpieniem przyszła lawina niespłaconych długów i rachunków, o których Marek nie miał pojęcia.
Dom Kowalskich, niegdyś pełen ciepła i śmiechu, stał się miejscem nieustannego niepokoju. Listy od wierzycieli przychodziły niemal codziennie. Ostatnie wezwania do zapłaty piętrzyły się na kuchennym blacie. Skromne oszczędności, które kiedyś dawały poczucie bezpieczeństwa, wyparowały.
Matka Marka, Anna, nie mogła pomóc. Toczyła walkę z rakiem, a kosztowne leczenie pochłaniało resztki ich pieniędzy. Czternastoletnia siostra, Zosia, marzyła o zostaniu weterynarzem. Starała się zachować uśmiech, ale Marek widział niepokój w jej oczach. Robił wszystko, by chronić ją przed prawdą.
Każdego wieczoru, po zajęciach i nieopłacanej praktyce w małej kancelarii, Marek siadał przy kuchennym stole, otoczony stertami zaległych rachunków. W głowie kłębiły się pytania bez odpowiedzi.
Jak zapewnić mamie dalsze leczenie? Jak Zosia skończy szkołę? Czy ja dam radę utrzymać tę rodzinę?
Pewnego wieczoru kolega z kancelarii zaprosił go na galę charytatywną, organizowaną przez znaną rodzinę w mieście. Marek omal się nie roześmiał nie miał czasu, pieniędzy, ani choćby garnituru na taką okazję. Ale kolega nalegał. To szansa na wartościowe znajomości, przekonywał.
W pożyczonych butach i jednym przyzwoitym krawacie Marek się pojawił.
Gala przeniosła go do świata, którego nie znał wystawny pałac, żyrandole lśniące jak uwięzione gwiazdy, kelnerzy sunący między gośćmi z tacami, ludzie rozmawiający cicho i z pewnością siebie. Marek trzymał się na uboczu, pewien, iż tu nie pasuje.
Wtedy podeszła do niego.
Helena Nowak.
Miała siedemdziesiąt jeden lat, ale niosła się z taką elegancją i naturalnym autorytetem, iż tłum rozstępował się przed nią bez słowa. Srebrne włosy upięte w koczek, perłowy naszyjnik i przenikliwe niebieskie oczy, które widziały więcej, niż powinny.
Nie czujesz się tu jak u siebie, prawda? zapytała z lekkim, pełnym zrozumienia uśmiechem.
Marek poczuł, jak rumieni się po uszy. Szczerze? Nie. Jestem tu przypadkiem.
Z niewyjaśnionych przyczyn nie udawał. Helena dopytywała o jego studia, rodzinę i marzenia. Nie było w jej głosie osądu, tylko ciekawość. Marek opowiedział jej o ojcu, chorobie matki.