Kraków. W tej historii jest wszystko: typowy biznesmen z lat dziewięćdziesiątych, porwana dla okupu żona i biedny dróżnik z 970 zł wypłaty, który szczęśliwie znajduje… 100 000 dolarów. Z tej sumy ma nie otrzymać choćby centa znaleźnego! Materiał, do którego dotarliśmy, w internecie pozostaje zapomniany. Dzięki naszym poszukiwaniom możesz przeczytać co wydarzyło się na przełomie kwietnia i maja 1997 roku!
100 000 dolarów w krzakach. Uczciwy znalazca nie zachował reklamówki z pieniędzmi dla siebie
Końcówka kwietnia 1997 roku, okolice stacji w Krakowie Bieżanowie. Jak zwykle, na swoją dniówkę zjawia się dróżnik. Wtedy jeszcze nie spodziewał się, jaki emocjonujący to będzie dla niego dzień…
Jak podają dziennikarze, kolejarz przechadzał się wzdłuż torów kolejowych, gdy nagle jego oczom ukazał się pakunek. Wszedł w krzaki i postanowił się przyjrzeć zawiniątku. Okazało się, iż w żółtej reklamówce znalazł… równo 100 000 dolarów. Skąd się tam znalazła taka kwota? Czy były to prawdziwe pieniądze? Dróżnik postanowił nie sprawdzać tego na własną rękę, tylko zgłosił sprawę od razu przełożonym – dokładnie tak powinien postąpić, bo był wtedy na służbie.
Zadzwonił dyżurny ruchu, który pełnił służbę na posterunku odgałęźnym Gaj, iż znalazł gotówkę w większej kwocie. Powiadomiłam odpowiednie władze [...] i przyjechałam razem z nimi do dyżurnego ruchu.
Wypowiedź Alfredy Dziedzic (ówczesnej zawiadowczyni stacji) dla Wiadomości TVP1
Screenshot47-letni kolejarz musiał przekazać całą kwotę policji. Niestety, jako iż znalazł gotówkę na służbie, to otrzymał bardzo smutną informację: żadne znaleźne się nie należy. Dla niego kwota była niewyobrażalna, bo przy pensji 970 zł, jaką wtedy otrzymywał, odpowiadała nieco ponad 27 lat pracy! Na tym etapie jednak sprawą zainteresowały się media – telewizja i gazety – nie tylko bazując na chęci wyjaśnienia, czy dróżnik dostanie chociaż 10% z tej kwoty. Najważniejsze pytanie brzmiało: skąd 100 000 dolarów w krzakach?
Pieniądze nie znalazły się tam przypadkiem. To był okup!
Czy można zgubić 100 000 dolarów? Teoretycznie… ale powiedzmy szczerze, taką kwotą mało kto w tamtych czasach dysponował. Co musiałoby się stać, żeby – powiedzmy pijany – majętny człowiek szedł wzdłuż torów i pechowo upuścił sto kawałków upchnięte w obskurnej reklamówce?
Cóż, wyjaśnienie nadeszło już pierwszego maja 1997 roku – policja ustaliła, iż pieniądze były okupem, a dróżnik znalazł je przypadkiem, ubiegając tym samym porywaczy. Reklamówkę z pociągu wyrzucił biznesmen, dokładnie tak, jak umówił się z bandytami, którzy kilka dni wcześniej porwali jego żonę.
Czy dróżnik znalazł zatem reklamówkę przypadkiem? Jak się okazało w toku dziennikarskiego i policyjnego śledztwa, prawdopodobnie nieco „pomógł” on szczęściu. Po prostu widział moment wyrzucania pieniędzy przez okno pociągu i powodowany ciekawością, od razu pobiegł sprawdzić, co zawiera pakunek. Czy to on podał nieprawidłową wersję, czy dziennikarze nie dotarli do wszystkich faktów?
ScreenshotLata dziewięćdziesiąte – piekło dla bogatych?
Na tym etapie historii wszyscy zaczęli bardziej zastanawiać się, co stanie się z żoną biznesmena, niż ze znaleźnym dla kolejarza. Trzeba przypomnieć, iż lata dziewięćdziesiąte były dość specyficznym czasem w polskiej rzeczywistości. To początek nowego rozdziału, wolnych wyborów, pełne otwarcie się na zagraniczne rynki. Coraz częściej mówiło się o prywatyzacji, a na fundamentach demokracji wiele obrotnych osób dorabiało się sporych pieniędzy. Jednocześnie w tamtym czasie o wiele mocniej było widać, czy ktoś ma dużo pieniędzy. Dziś posiadanie „zachodniego” wozu, a choćby ładnie wykończonego domu nie jest niczym nadzwyczajnym. W 1997 roku jednak stosunkowo łatwo było odróżnić bogatego od nieco mniej majętnego Polaka. Fakt ten wykorzystywały oczywiście organizacje przestępcze…
Koszmar żony biznesmena: 5 dni i pięć nocy w trumnie
Pechowe małżeństwo, z którego pochodziła 42-letnia porwana, było bez wątpienia zaliczane do takich właśnie, bogatszych osób. Mieli dobrze prosperującą działalność, zajmowali się importem alkoholi. Jak się okazało, najprawdopodobniej już przez rok do momentu porwania, byli pod stałą obserwacją.
To nie były żadne porachunki. Nikt żony nie skrzywdził, nie bił, chcieli tylko pieniędzy. Podobno obserwowali nas od roku, niektórzy mówią, iż choćby od półtora roku. Wiedzieli, gdzie odwozimy dzieci do szkoły, z pobliskiego cmentarza podglądali, w jakich godzinach jesteśmy w firmie, co robimy po pracy.
Gazeta Wyborcza, fragment z artykułu „Okup składany trzy razy”
Po południu żona biznesmena wyszła z siłowni przy ulicy Mogilskiej*, na dworze było jeszcze jasno. Porywaczom to nie przeszkodziło – bez problemu skuli jej ręce kajdankami, głowę zakryli kapturem, po czym wsadzili kobietę do samochodu i wywieźli do swojej dziupli. Miejsce to było garażem przy ulicy Kapelanka. Garaż ten przestępcy podstępnie wynajęli na nazwisko „słupa”, osoby na stałe mieszkającej poza Polską, w USA. Porywaczom skucie kobiety i zamknięcie jej w ciasnej przestrzeni nie wystarczyło. Dodatkowo wsadzili ją do drewnianej skrzyni, przypominającej trumnę. Tam przez 5 dni i 5 nocy żona biznesmena przeżyła swój koszmar.
*Informacje na podstawie artykułu „Złapany porywacz” z dnia 28.05.1997 roku opublikowanego w Gazecie Wyborczej, podsumowującego całą sprawę.
Okup po 3 próbach trafia w ręce porywaczy
Kobieta była pilnowana przez kilku mężczyzn na zmianę, w większości przypadków nie mogła liczyć choćby na otwarcie wieka drewnianej skrzyni. Tuż po porwaniu mąż otrzymał telefon, od razu zaczęły się też negocjacje.
Najpierw bandyci zażądali pół miliona dolarów. Kwotę tę opracowali na podstawie wartości samochodów ciężarowych, w których posiadaniu było małżeństwo. Jak widać, w tamtym czasie tak proste przeliczniki miały zastosowanie. Dziś, gdy floty i ciężki sprzęt są w większości leasingowane, trudno byłoby określić czyjąś majętność na tej podstawie.
Negocjacje realizowane są dalej, tak wysoka kwota okazała się nie do załatwienia. Następnie padło 150 000 dolarów, ostatecznie stanęło na 100 000. Pozostała kwestia przekazania tych pieniędzy, a w tym momencie misterna układanka porywaczy powoli zaczęła się sypać.
Już w piątek pożyczyłem pieniądze. Umówiliśmy się na pierwsze przekazanie w sobotę. Torbę miałem wyrzucić z pociągu na sygnał latarki. Oni się spóźnili. Do następnej próby doszło w niedzielę. Było jeszcze jasno, godzina 20.30. Pakunek wyrzuciłem z pierwszego wagonu, ktoś od porywaczy czekał przy torach. Ale dróżnik go uprzedził. Siatkę z plikami banknotów, znalezioną przy stacji Gaj-Bieżanów, kolejarz przekazał policji. Biznesmen nie chce powiedzieć, czy ciągle były to te same pieniądze. Wspomina, iż przez trzy dni biegał po mieście, po różnych lokalach, stacjach benzynowych, gdzie czekał na telefon lub list z instrukcją.
Gazeta Wyborcza, fragment z artykułu „Okup składany trzy razy”
W końcu udało się dokonać przekazania okupu – doszło do tego osobiście, na moście Dębnickim.
Dróżnik grozi sądem
Jak się okazało, dróżnik był tylko niewielkim pionkiem w całej tej historii, ale… nie zamierzał on składać broni. Uważał, iż znaleźne mu się należy, więc podjął negocjacje z biznesmenem. Na początku kolejarz mógł się wydawać pechowcem, jednak w tej sytuacji warto pomyśleć, jak trudna staje się pozycja biznesmena. Musiał on zapłacić okup, przeżywał koszmar związany z uprowadzeniem żony, a do tego jeszcze dróżnik upominał się o kolejną gotówkę.
Padła propozycja 3000 zł, co było zaledwie 1% znaleźnego*, ale z drugiej strony – to trzy wypłaty kolejarza. Ten jednak nie przystał na taki układ. Kolejna propozycja była dużo wyższa, bo 15 000 zł, czyli ok. 5% ze 100 000 dolarów. Warunek ze strony biznesmena był jeden „załatwiamy sprawę tu i teraz, po czym się rozstajemy”. Czy to było uczciwe? Dróżnik miał wątpliwości… i postanowił się namyślić. Tymczasem biznesmen skonsultował całą sprawę z prawnikami, którzy stwierdzili jasno: znaleźne się nie należy. Dróżnik też poszedł podobną drogą, gdzie otrzymał odpowiedź „być może znaleźne się należy”. I w tym momencie zaczął grozić oddaniem sprawy do sądu.
*Informacje na podstawie artykułu „Gadał biznesmen z dróżnikiem” z dnia 22.05.1997 roku opublikowanego w Gazecie Wyborczej
Żona uwolniona, policja podejmuje trop
Już kilka godzin po przekazaniu okupu, 42-letnia małżonka biznesmena została uwolniona. Porywacze wywieźli ją w okolice cmentarza batowickiego. Tam spotkała przypadkowego rowerzystę, a ten z kolei eskortował ją do krewnych, gdzie mogła wreszcie zadzwonić do męża. Do pracy wkroczyła policja. Najpierw dokonano jednego aresztowania, później kolejnego. Pojawił się list gończy, a media podały, iż polsko-ukraińska szajka z Krakowa zajmowała się głównie kradzieżą aut.
Szczęśliwy finał, ale nie dla kolejarza? Biznesmen przekazuje 30 000 zł!
W konsekwencji biznesmen postanowił wypłacić 10% znaleźnego, ale… przekazał je na potrzebujące dzieci. Jak sam stwierdził, dróżnikowi nie oddał ani grosza. Nie chodziło o pieniądze, ale o sposób, w jaki został przez kolejarza potraktowany w tak trudnej dla siebie, życiowej sytuacji. Cała rodzina, razem z dziećmi, od tej pory była pilnowana przez wynajętych ochroniarzy, aby podobna sytuacja się nie powtórzyła.
Dwa pytania pozostają bez odpowiedzi: Czy okup wrócił do biznesmena? Czy wszyscy przestępcy trafili za kratki?
Tym razem nikt nie zginął, ale nie zawsze podobne sprawy kończyły się dobrze… Oto nasza publikacja własna zawierająca 12 niesamowicie ciekawych, dokładnie przeanalizowanych spraw kryminalnych z Wrocławia (uwaga, od XIX do XXI wieku!):

Książka „Mroczne tajemnice Wrocławia”
WYSYŁKA po 01.11.2025! Kurier lub Paczkomat – tylko 10 zł! (na terenie Polski)
Przedsprzedaż! Tylko teraz każda książka z podpisem autorki!





