Mam 38 lat, a wciąż boję się własnej matki. To mnie niszczy od środka.
Z każdym rokiem częściej patrzę w lustro i staram się przypominać sobie, kim jestem. Kobieta, która wiele osiągnęła: wyższe wykształcenie, kierownicze stanowisko w dużej firmie logistycznej w Łodzi, stabilne małżeństwo, choć bez wspólnych dzieci. Mojego męża Jacka szanuję, kocham i uważam za swoją kotwicę, a jego syna z pierwszego małżeństwa, Kacpra, dawno traktuję jak własnego. W teorii – rodzina, dom, spokój. Żyj i ciesz się. Ale w środku siedzi we mnie strach. Nie młodzieńczy, nie abstrakcyjny, tylko bardzo konkretny, fizyczny. Strach przed własną matką.
Mam trzydzieści osiem lat. Zarządzam działem, rozwiązuję skomplikowane problemy, prowadzę negocjacje z klientami, zatrudniam i zwalniam ludzi. Ale wystarczy, iż się pojawi – moja matka – i wszystko się wali. Kolana się uginają, gardło ściska, dłonie lodowacieją, a w głowie migają sceny z dzieciństwa: jak zrywa ze mnie kołdrę i ciągnie za włosy, bo nie umyłam naczyń po kolacji. Jak rzuca we mnie kapciem, gdy spóźniłam się ze szkoły. Jak demonstracyjnie śmieje się ze mnie przed swoimi kolejnymi adoratorami, porównując mnie z innymi dziewczynkami. Jej trzy małżeństwa to był koszmar. Ojciec zniknął w nieznane, choćby nie wiem, czy jeszcze żyje. A matka z każdym rokiem stawała się coraz bardziej zgorzkniała i bezwzględna.
Jacek to widzi. Nie domyśla się – był świadkiem. Widział, jak kamienieję, gdy słyszę jej głos w telefonie. Jak się jąkam, gdy pojawia się niespodziewanie. Proponował terapię, mówił, iż muszę wyrzucić z siebie ten ciężar. Ale ja… nie potrafię. Ja, dorosła kobieta, szefowa działu, boję się przyznać, iż jestem słaba. Pójść do psychologa to tak, jakby przyznać, iż sobie nie radzę. A przecież całe życie udawałam twardą. Tylko iż tej „twardej” kobiecie wystarczy jeden telefon od matki, by zamienić się w drżącą dziewczynkę.
Najpierw wpadała do nas „tylko na chwilę” – na kilka dni. Potem te „kilka dni” rozciągało się na tydzień. Przyjeżdżała z torbami, przeglądała nasze szafy, wtykała nos w dokumenty, bieliznę, raz choćby zajrzała do mojego laptopa. Przy kolacji spokojnie spytała Jacka:
— No i ile już kochanek zmieniłeś, żyjąc z taką zimną, smętną babą?
Nie wydusiłam z siebie ani słowa. Ani dźwięku. Tylko wbiłam wzrok w serwetkę, aż Jacek w furii wyrzucił ją za drzwi.
Ale została. Jeszcze na dwa dni. Z komentarzem: „Jestem twoją matką. A ty – moją córką”. I tyle. Tą jedną frazą przekreślała wszystkie granice. Wszelką winę. Każdą nieproszoną ingerencję.
A ja nie umiem jej odmówić. To moja największa tragedia. Gdy tylko słyszę jej głos – język mi więźnie. Nie potrafię powiedzieć „nie”. Zawsze mówię: „Dobrze, przyjeżdżaj…” choć w środku krzyczę: „Nie trzeba! Nie chcę!”. Oszukuję siebie, oszukuję męża, oszukuję wszystkich. I nienawidzę się za to.
Tydzień temu zadzwoniła i spokojnie oznajmiła:
— Kupiłam bilety. Będę u was od 30 grudnia do 10 stycznia.
A nic, iż my z Jackiem i Kacprem już zaplanowaliśmy święta? Chcieliśmy wyjechać do Krakowa, wynająć pokój, po prostu odpocząć we troje. choćby menu obmyśliłam. Ale mama postanowiła – i koniec. I oczywiście znowu nie umiałam powiedzieć: „Nie przyjeżdżaj”.
Ale tym razem z Jackiem postanowiliśmy inaczej. Uciekniemy. Wynajmiemy hotel. Wyłączymy telefony. Znikniemy. Niech przyjedzie, niech całuje klamkę i robi, co chce. To nie zemsta. To próba przetrwania. Bo kolejnych świąt z nią nie zniosę.
Czasem boję się choćby przed sobą to przyznać, ale nie kocham swojej matki. Boję się jej. I nie rozumiem, za co mnie tak nienawidzi, iż wciąż niszczy moje życie, choćby teraz. Jedyne, czego chcę, to po prostu żyć. Bez łez, bez strachu, bez tego ciągłego oczekiwania na ból, upokorzenie, kpiny.
Nie wiem, czy to dorosłe rozwiązanie – uciekać z własnego domu. Ale teraz to jedyne, co może mnie uratować. Choć trochę. Choć na chwilę. Od matki, przed którą nie potrafię się obronić choćby w trzydziestym ósmym roku życia.