Oto historia, która wydarzyła się w mojej rodzinie i do dziś nie daje mi spokoju. Jej bohaterką jest moja kuzynka Jadwiga. Cicha, pracowita, zawsze gotowa pomóc, przez ostatnie 12 lat codziennie po pracy zaglądała do swojej babci, Bronisławy Stanisławówny. Sprzątała, przynosiła zakupy, myła okna, szorowała kuchenkę, prała pościel manualnie, wysłuchiwała babcinych narzekań, masowała jej spuchnięte nogi. I to wszystko bez słowa skargi. Po prostu dlatego, iż to właśnie ta babcia wychowała ją, gdy matka zajęta była młodszym bratem i karierą.
Jadwiga zawsze uważała Bronisławę za najbliższą osobę. To ona nauczyła ją smażyć kotlety po staropolsku, zabierała do teatru, gdy mama nie miała czasu, pomagała w lekcjach i pocieszała, gdy w szkole dokuczali. Jadwiga dorosła, dostała pracę w banku, urodziła syna, a babcia przez cały czas była jej opoką. Kiedy jednak Bronisława zaczęła podupadać na zdrowiu—ciśnienie, osłabienie, kłopoty z pamięcią—to Jadwiga wzięła wszystko na swoje barki. Sama. Bez próśb czy przypomnień. Rachunki? Jadwiga. Apteka? Jadwiga. Zastrzyki z insuliny? Jadwiga. A przecież Bronisława miała córkę—matkę Jadwigi. Miała własne mieszkanie, stałą pracę, samochód, ale przez te 12 lat ani razu nie przyniosła choćby garnka żuru czy słoika kompotu.
Niedawno Jadwiga straciła pracę. Zwolnienie, jak to zwykle bywa, bez ostrzeżenia. Oszczędności stopniały szybko, a kredytu mieszkaniowego nikt by jej nie dał. Wtedy po raz pierwszy w życiu zdecydowała się na rozmowę, przed którą trzęsły się jej dłonie. Przyszła w sobotę, jak zwykle, posprzątała, rozwiesiła pranie, zaparzyła babci melisę. Potem usiadła obok i cicho, tak spokojnie, jak tylko potrafiła, powiedziała:
— Babciu, wiesz, iż niczego nie żądam. Ale może byś przepisała mieszkanie na mnie? Nie teraz, tylko… na przyszłość. Przecież wiesz, jak bardzo cię kocham. Nie chcę włóczyć się z dzieckiem po obcych kątach. Jestem u ciebie jak swoja…
Odpowiedź babci była ostra jak brzytwa.
— Nie, Jadziu. Mieszkanie będzie mojej córki. Twojej matki. Tak wypada. A potem—niech robią, co chcą.
Jadwiga nie zdążyła choćby słowa powiedzieć. Gardło ścisnęło jej się, a w głowie zadźwięczało. Jakby wszystkie te lata pomocy i miłości, wszystkie wyszorowane podłogi i rosoły z kluskami były niewidzialne. Jakby nic nie znaczyły.
Wyszła płacząc. choćby się nie pożegnała. Minęło już kilka dni, a ona wciąż nie ma siły wrócić. Siedzi w domu, wpatruje się w ścianę i pyta mnie:
— Czy przez te wszystkie lata o cokolwiek prosiłam? Czyżbym nie zasłużyła? Czy to źle chcieć stabilności dla swojego dziecka? Dlaczego babcia, która tak mnie kochała, nagle zobaczyła w tym interes?
A ja… nie wiem, co jej odpowiedzieć. Znam Bronisławę od dziecka. To twarda kobieta, ze swoimi zasadami. Dla niej porządek to świętość. Nieważne, kto się opiekował—mieszkanie musi pójść “po linii”, córce. A reszta? To, jak sama mówi, “ludzki obowiązek”, a nie transakcja.
Ale czy miłość mierzy się pokrewieństwem? Czy wdzięczność nie należy się temu, kto był blisko? Kto nie prosił, tylko działał, bo kochał?
Teraz Jadwiga nie wie, jak ma dalej rozmawiać z babcią. Nie chce jej urazić, ale udawać, iż nic się nie stało, też nie potrafi. Boli ją dusza. Czuje się zdradzona.
Nie usprawiedliwiam nikogo. Ale czasem zdaje mi się, iż starzy po prostu się boją. Boją się przyznać, iż bliższa jest im wnuczka niż córka. Boją się, iż jeden podpis wywoła wojnę w rodzinie. Boją się zmian. Może Bronisława po prostu się broni.
A Jadwiga… Jadwiga wciąż gotuje zupy. Tylko teraz—dla syna. I uczy go wdzięczności. Bo niewdzięczność boli bardziej niż najostrzejsze ostrze.