Sobotę 27 kwietnia uczciłem powrotem na trasę biegu TriCity Ultra. 10 lat wcześniej, 26 kwietnia 2014 r. przebiegliśmy w czteroosobowym składzie 80 km przez najpiękniejsze zakątki Gdańska, Sopotu, Gdyni i z powrotem. Relacja z tamtego biegu znajduje się tutaj:
https://podtworca.blogspot.com/2014/04/filozoficznie-po-ultra.html
Ostatni raz coś dłuższego biegliśmy z chłopakami w 2021 (90 km w Bieszczadach). W kolejnych latach odpuściłem ultra i biegałem tylko maratony. Jednakże magia naszego darmowego biegu po trójmiejskich lasach, morenach i turystycznych atrakcjach (zorganizowaliśmy łącznie 6 edycji, które znalazły grono sympatyków) cyklicznie mnie przyciągała i nie mogłem odpuścić okrągłej dziesiątej rocznicy. W styczniu wysłałem do znajomych zaproszenie na wydarzenie i zacząłem przygotowania.
Przygotowania
Obawiałem się tego startu. Dekadę temu rzucałem się na kolejne wyzwania, dużo trenowałem i poprawiałem swoje rekordy. Ale jak wszystko, tak i ten czas przeminął. Od prawie 3 lat głównie spaceruję, ok. 3 razy w tygodniu truchtam 5 km pętelki. Spacery urozmaicam czasem ćwiczeniami na atlasach rozmieszczonych wzdłuż alejek i przy placach zabaw. To wystarcza do utrzymania bazowej formy pod maratony turystyczne. Ale nie do ultra.
Nie obawiałem się zwiększenia intensywności treningów. Naoglądałem się i naczytałem trenerów, przebiegłem dziesiątki długich biegów (ten opisywany był równo 90-tym 40+ km), wiem jak to zrobić efektywnie. Zacząłem się natomiast bać, iż nie odpuszczę, kiedy organizm da mi sygnały, iż nie daje rady. Zeszły rok przesiedziałem z psychologią i zdiagnozowałem u siebie objawy osób zmuszających ciało siłą woli do kontynuacji wysiłku bez względu na kontuzje, dolegliwości żołądkowe, odwodnienie czy kołatanie serca. Niejeden taki piewca "zdrowego" stylu życia zszedł przedwcześnie na zawał, bo nie chciał się poddać.
Jedyny sposób, żeby nie walczyć z głową i organizmem, to porządne przygotowanie. Opracowałem 3-miesięczny plan treningowy z 2 maratonami po drodze, progresywnym zwiększaniem wysiłku i kompensacją przed startem. I konsekwentnie go realizowałem. Mimo to noc przed startem podświadomie tliły się obawy. Może 3 miesiące to za mało czasu? Może zwyczajnie nie chciałem kolejny raz odczuwać bólu? Jakakolwiek była przyczyna, spokój został zakłócony, bo przespałem tylko 2.5 godziny, pozostałe 4 zaś przeleżałem czekając na budzik.
Mimo to rano byłem rześki i zmotywowany. Porządne śniadanie i kubek kawy zapewniają niezbędne kalorie na podtrzymanie spalania tłuszczowego na pół trasy. Kiedyś eksperymentowałem ze śniadaniem opartym o jajka, ale mdliło mnie przez pierwsze godziny. Dlatego przerzuciłem się na kanapki z hummusem i dużymi ilościami warzyw. Do plecaka spakowałem litr wody mineralnej, litr kefiru, ciastka maltanki w czekoladzie, batonika i wafelka. Dlaczego taka kombinacja wyjaśnię w dalszej części.
1. Gdańsk
Ela zawiozła nas (Miśka vel Joszczi, Piotra i mnie) do centrum, żebyśmy ponownie stanęli pod pomnikiem Neptuna, króla mórz. Na miejscu zjawił się jeszcze Witek, weteran górskich szlaków. Punkt 7 ustawiliśmy się do zdjęcia i ruszyliśmy ku przygodzie.
Punkt pierwszy: żółtym szlakiem na Górę Gradową. W ogóle okazało się, iż sporo tych gór mieliśmy na pierwszych kilometrach: Wronia, Pogańska, Cygańska, Kopernika itd. aczkolwiek żadna nie przekracza 100 metrów wysokości :D Niemniej jak się te wszystkie moreny i klify z trasy poskłada, to wychodzi łącznie 1.5 km przewyższeń.
Z Góry Gradowej jest piękna panorama Gdańska, ale iż mój aparat nie umie w panoramy, zrobiłem zdjęcie naszej ekipy oglądającej panoramę. Przy okazji - wszystkie zdjęcia w trybie selfie są odbite w poziomie z powodów, których nie odkryłem, odkąd mam telefony z aparatem.
Dalej szlak prowadzi parkami do Wrzeszcza. Wolne tempo sprzyjało dyskusjom i wspomnieniom. Pogoda idealna na bieg: początkowo chłodno, trochę chmurek, ale słonecznie. Później temperatura powoli rosła do 20 stopni. Mijaliśmy Politechnikę, Jaśkową Dolinę, wszystko malowniczymi wzgórzami porośniętymi lasem.
Koło 13 km, na rozstaju szlaków w Matemblewie, Misiek i Piotrek mieli zawrócić. Nie przygotowali się do długiego biegu, próbowali dogadać się, żeby przełożyć bieg na za miesiąc, "wtedy zrobimy 50 km" mówili, ale pozostałem nieugięty, jako iż data była niemal w punkt (10 lat i 1 dzień). Żeby każdy wyszedł z twarzą, i byśmy pozostali kolegami, przybyli na start i zrobili rano towarzyski trening. Wówczas Witek wyciągnął krople mocy i tak uczciliśmy ostatnią wspólną chwilę.
2. Gdańsk TPK
Dalej ruszyliśmy z Witkiem zielonym szlakiem. Chociaż zdarzyło nam się spotkać na biegach, pierwszy raz mieliśmy okazję bliżej się poznać. Na długich biegach rodzi się szczególna więź. Przed nami godziny na szlaku, subtelnie rosnące zmęczenie i odzywające się stare, zapomniane kontuzje.
Szlak zielony to najtrudniejszy i najbardziej pagórkowaty szlak TPK. Pisałem to chyba w każdej relacji z 6 poprzednich edycji TriCity Ultra, żeby się więc nie powtarzać, załączam fotkę jednej z moren.
Witek ledwie tydzień wcześniej biegł w Pieninach, nadwyrężył stopę na zbiegach, ale chciał poczuć atmosferę TU i przynajmniej dotrzeć do Gdyni. Chociaż zostaliśmy tylko we dwóch, biegły z nami i tworzyły tą atmosferę duchy poprzednich oficjalnych edycji :D Rozmawialiśmy o psychologii, górach, słynnych wyprawach na ośmiotysięczniki, zakończonych wypadkami i roztrząsaliśmy co mogło pójść nie tak. Mężczyźni w pewnym wieku mają zaskakująco sporo podobnych refleksji.
Na punkcie widokowym Pachołek w Oliwie zrobiliśmy przystanek na uzupełnienie kalorii. Tutaj w poprzednich edycjach odłączali się uczestnicy, którzy chcieli zaliczyć półmaraton, dlatego robiliśmy grupowe zdjęcie. Chcąc dochować tradycji, zrobiłem i ja zdjęcie całej naszej grupy.
W tym miejscu wyjaśnię skąd kefir w prowiancie. Mój organizm coraz gorzej znosi słodycze na długich dystansach. Jestem w stanie zjeść równowartość jednej czekolady, potem reaguję odruchem wymiotnym na słodkie. Biorąc pod uwagę, iż w takim biegu organizm spala wg mądrych apek sportowych ok. 6 tys. kalorii to trochę mało. Zauważyłem jednak po latach eksperymentów, iż popijając ciastko czy wafelka kwaśnym kefirem łatwiej zwalczyć opór żołądka.
3. Sopot-Gdynia TPK
Biegliśmy i rozmawialiśmy dalej. Na punkcie widokowym Zajęcze Wzgórze/Glinna Góra (120 m) przystanęliśmy popatrzeć na Sopot i morze. Ile razy bym tam nie pobiegł, widok zawsze zachwyca.
Korzystając z zamieszania przy ustawianiu do zdjęcia zdrzemnąłem się przez pół sekundy.
Kolejny punkt na którym robiliśmy grupowe zdjęcia podczas TU to schodki koło strzelistego kościoła, obok którego wznosi się pomnik naszego Papieża na takiej jakby fajce albo fali, która wynosi go w górę.
Chwilę później osiągnęliśmy kraniec zielonego szlaku i zmieniliśmy kolor na czerwony, prowadzący do Gdyni.
W Karwinach dołączył do nas Kamil, który co interesujące biegł z nami po gdyńskich klifach w 2014 roku w czasie pierwszego TU.
Witkowi coraz bardziej doskwierała stopa na zbiegach. Spełnił swój plan dotarcia do Gdyni już w Karwinach, ale towarzyszył nam jeszcze przez kilka kilometrów. Ostatecznie po pokonaniu wspólnie prawie 40 km pożegnaliśmy się. Na pamiątkę strzeliłem chłopakom fotkę na przeprawie przez strumyk.
Z Kamilem omawialiśmy trendy w programowaniu, globalne perturbacje gospodarcze i ich wpływ na polskie firmy.
4. Gdynia i klify
I tak dotarliśmy do centrum Gdyni. Na liczniku 48 km i odczuwalny deficyt kaloryczny. Dotychczas zjadłem maltanki i batonika. Na wafelka nie mogłem już patrzeć. W żabce kupiłem kanapkę z jajkiem i wyciskany sok grejpfrutowy. Ambrozja, siły wróciły.
Kolejny żelazny punkt: ORP Błyskawica zaliczony.
Plażą miejską i bulwarem zmierzamy na Klif Redłowski. Lata temu kręciło mnie wyszukiwanie wszelkich pagórków i kęp drzew na każdym etapie trasy. Tym razem najchętniej biegłbym plażą aż do mety. Ale nie można przecież pominąć widoków z klifu oraz nadbrzeżnych baterii i siatki bunkrów z czasów wojny.
Większość Klifu Orłowskiego obejrzeliśmy jednak od dołu. Niesamowite jak czas go zmienia. Zwalone drzewa, obsunięte kępy roślin. Przy orłowskim molo, podobnie jak 10 lat wcześniej, pożegnałem się z Kamilem. Dzięki niemu i Witkowi przebycie 56 km okazało się bardzo przyjemnym doświadczeniem. Mieliśmy wolniejsze tempo niż kiedyś, ale też mniej przystanków.
5. Sopot-Gdańsk plaża
Ultra to jednak ultra. Trzeba się przygotować na zmęczenie i ból. Póki co jednak wciąż pięknie: założyłem słuchawki i puściłem składankę starych przebojów. Truchtając wzdłuż plaży do Sopotu mijałem uśmiechniętych ludzi, zakochane pary, rodziny z małymi dziećmi, a tłum na koncercie Robbiego Williamsa śpiewał Angels:
And through it all she offers me protection
A lot of love and affection
Whether I'm right or wrong
And down the waterfall
Wherever it may take me
I know that life won't break me
Nigdy nie zapomnę tej chwili.
W sopockiej żabce dokupiłem wodę, a na uzupełnienie kalorii sok z marchwi. Nie zdało się to na długo. Każde uderzenie w kostkę brukową jest nieprzyjemne, czy się truchta, czy idzie. W przeciwieństwie do wielu wcześniejszych biegów dbałem o nawodnienie. Nie czułem charakterystycznego pobolewania głowy.
Trzecie molo - w Brzeźnie - kończy ten etap trasy. Czas na ostatni fragment TriCity Ultra: powrót do centrum.
6. Stadion, Stocznia, Główne Miasto.
Niby większość czasu biegnę, ale nie udaje mi się ani razu zejść poniżej 7 minut na kilometr. Biegnę, żeby szybciej dotrzeć do końca. A potem przechodzę w chód, bo obojętnieję. Muzyka bardzo pomaga. Czasem dzięki muzyce całe to zmęczenie i ból znikają.
Jeden z ostatnich punktów: zdjęcie przy stadionie Energii, który okazuję się teraz stadionem Polsat Plus. Kciuk w górę nawiązuje do fotki sprzed 10 lat.
Na wysokości Stoczni kończą mi się kalorie. Czuję nadchodzące odcięcie. Dopijam kefir i raz dwa staję na nogi. Powinienem wykonać zdjęcie przy 3 krzyżach, ale już mi się nie chce. Stopy bolą od stąpania po kamiennych kocich łbach.
Czuję już koniec, odchodzi zmęczenie i ból. W mieście mnóstwo turystów. Przeciskam się bulwarem do Zielonej Bramy i ruszam w ostatnią prostą Drogą Królewską. Wreszcie meta TriCity Ultra przy Złotej Bramie.
Siadam na słupku. Nogi odpoczywają, jest wciąż przyjemnie ciepło. Czekam na Elę.