Kiedy byłam młoda, marzyłam o zupełnie innym życiu. Chciałam zostać malarką. Mój pokój wypełniały sztalugi, farby, pędzle, a ściany zdobiły obrazy, które malowałam wieczorami, marząc o wystawach i galeriach. Wyobrażałam sobie, jak wchodzę do przestronnych sal pełnych ludzi podziwiających moje prace. Ale życie gwałtownie zweryfikowało te marzenia.
Miałam zaledwie 21 lat, kiedy zaszłam w ciążę. Wybrałam małżeństwo z Andrzejem, choć wiedziałam, iż oznacza to porzucenie planów na rozwój artystyczny. Andrzej mówił, iż kiedyś znajdziemy czas na moje malowanie, iż rodzina jest ważniejsza, a marzenia mogą poczekać. Uwierzyłam mu.
Lata mijały. Rodziły się dzieci, a moja sztaluga kurzyła się w kącie, zastąpiona przez pieluchy, garnki i sterty prania. Każdy dzień był wypełniony obowiązkami – gotowaniem, sprzątaniem, zajmowaniem się dziećmi. Andrzej pracował od rana do wieczora, więc dom był moim królestwem. Ale to nie było królestwo marzeń, tylko codziennej walki o to, by wszystko działało.
Kiedy dzieci podrosły, zaczęły pojawiać się nowe potrzeby. Korepetycje, wyjazdy szkolne, nowe ubrania. Znów odkładałam swoje plany na bok, by wszystko im zapewnić. Andrzej mówił, iż jestem cudowną żoną i matką, iż bez mnie rodzina by się rozsypała. Ale nigdy nie zapytał, co czuję, czego mi brakuje.
Z czasem dzieci dorosły i wyprowadziły się z domu. Andrzej, pochłonięty swoimi pasjami – wędkowaniem, spotkaniami z kolegami – zaczął spędzać coraz mniej czasu w domu. A ja? Znalazłam się w pustym domu, patrząc na pustą sztalugę, która stała w kącie od tylu lat.
Kilka tygodni temu postanowiłam spróbować wrócić do malowania. Wyciągnęłam stare farby i pędzle, usiadłam przed pustym płótnem i… nic. Nie potrafiłam namalować choćby prostego szkicu. Ręka drżała, myśli były zbyt rozproszone. Zrozumiałam, iż to, co kiedyś dawało mi radość, już nie istnieje. Zastąpiła je pustka, której nie umiem wypełnić.
Najgorsze było to, gdy powiedziałam Andrzejowi, jak się czuję. Spojrzał na mnie z niezrozumieniem, jakby mówiła do niego obca osoba.
– Przecież miałaś wszystko, czego potrzebowałaś – powiedział. – Rodzina, dom, stabilność. Czego więcej można chcieć?
Nie odpowiedziałam. Bo jak miałam mu wytłumaczyć, iż to „wszystko” nigdy nie należało do mnie? Że oddałam swoje życie rodzinie, ale sama zostałam z niczym?
Dzieci, kiedy odwiedzają mnie raz na kilka miesięcy, mówią, jak bardzo mnie podziwiają. „Mamo, jesteś dla nas wzorem poświęcenia” – mówią, nie zauważając smutku w moich oczach. Czy naprawdę chcę być wzorem? Czy chciałam poświęcać się tak bardzo, iż zapomniałam o sobie?
Każdego dnia pytam siebie, czy było warto. Czy moje poświęcenie sprawiło, iż moja rodzina jest szczęśliwa? A może tylko nauczyłam ich, iż moje potrzeby nie mają znaczenia? Czy gdybym wtedy, jako młoda dziewczyna, wybrała swoje marzenia zamiast rodziny, byłabym teraz szczęśliwsza?
Patrzę na swoje dłonie – spracowane, zniszczone latami pracy. Patrzę na sztalugę, która znów stoi w kącie, i na puste ściany, które kiedyś chciałam wypełnić swoimi obrazami. I czuję, iż odpowiedzi na te pytania nigdy nie znajdę. Ale jedno wiem na pewno – gdzieś po drodze straciłam siebie. I teraz, na starość, nie wiem, jak siebie odnaleźć.