Z życia wzięte. "W wieku 67 lat zostałam sama w czterech ścianach": Błagałam dzieci, bym mogła z nimi zamieszkać, ale nie chcą mnie u siebie

zycie.news 1 godzina temu

Kiedyś bałam się ciszy. Teraz cisza jest jedyną stałą, która mnie nie opuszcza.

Rano budzi mnie nie budzik, tylko stary kaloryfer, który sapie jak astmatyk. Przez chwilę odruchowo nasłuchuję – kroków w przedpokoju, szurania kapci, trzaskania drzwi od łazienki. Jak dawniej. A potem przypominam sobie, iż te dźwięki mieszkają już gdzie indziej. W cudzych mieszkaniach, w innych dzielnicach, w innym życiu.

Zostali tylko sąsiedzi za ścianą i ich telewizor.

Dzieci mam dwoje. Syn – Piotr – i córkę – Kasie. Oboje „na swoim”, jak lubią podkreślać. Mieszkania na kredyt, dwa samochody, plany wakacyjne, grafiki zajęć dodatkowych dzieci. Tylko na matkę jakoś miejsca zabrakło.

Pierwszy raz poprosiłam nieśmiało.

– Piotrek… – powiedziałam, gdy przyszedł z wnukami na niedzielny obiad. – Wiesz, jak to jest… Ja tu sama… Myślałam, iż może… mogłabym kiedyś przeprowadzić się do was? Choćby na jakiś czas. Pomagałabym z dziećmi, gotowała…

Zamilkł, zacisnął usta.

– Mamo, ale my mamy tylko dwa pokoje – zaczął wymijająco. – Dzieci rosną, już się tłoczymy. Gdzie my cię wciśniemy?

– Ja wiele nie potrzebuję – zaśmiałam się nerwowo. – Kanapa w salonie, albo jakiś kąt…

Pokręcił głową.

– Mamo, to nie takie proste. My musimy mieć też swoją przestrzeń. Wiesz, jak to jest. Rodzina, małżeństwo. Z dziećmi ledwo ogarniamy. A jak jeszcze ktoś… – urwał. – Poza tym, ty masz tu swoje. Swój lekarz, znajome, sklep.

Znajome – dwie wdowy z klatki, które częściej chorują, niż wychodzą. Sklep – Biedronka na rogu, gdzie kasjerka mówi „dzień dobry” tak samo do mnie, jak do każdego.

Uśmiechnęłam się, żeby nie pokazać, jak zabolało.

– No tak – przytaknęłam. – Macie swoje życie.

Do Kasi pojechałam któregoś dnia „z tortem”. W środku miałam nie tort, tylko nadzieję.

Siedziałyśmy przy kawie, jej mąż krążył po mieszkaniu z laptopem, dwójka dzieci biegała z tabletami.

– Jak sobie radzisz sama, mamo? – zapytała uprzejmie.

Otworzyłam usta, zamknęłam. Przez chwilę chciałam powiedzieć: „świetnie, wolność, odpoczynek”. Ale prawda cisnęła się pierwsza.

– Różnie – przyznałam. – Jak jest dzień, to jakoś leci. Najgorzej wieczorem. Ściany się robią takie… za blisko.

Popatrzyła na mnie z lekkim niepokojem.

– Mamo, może znajdź sobie jakieś zajęcia – zaproponowała. – Klub seniora, joga, kurs tańca… Widziałam ogłoszenia.

– Ja bym wolała… – zrobiłam głęboki wdech – być z wami. Mogłabym odebrać dzieci ze szkoły, ugotować obiad. Mogłabym tu z wami zamieszkać. Nie na zawsze, ale… – głos mi zadrżał – już się boję być sama.

Nawet przez sekundę nie udawała, iż ją to cieszy.

– Mamo… – zaczęła ostrożnie. – To nie wchodzi w grę. My mamy dwupokojowe mieszkanie. Jedna sypialnia nasza, drugi pokój dzieci. Gdzie ty się tu zmieścisz? W salonie na kanapie? Bez sensu.

– Ja się zmieszczę – szepnęłam. – Ja już się wszędzie nauczę mieścić.

Westchnęła.

– Poza tym, mama, my też mamy prawo do prywatności. Zresztą, Wojtek… – spojrzała na męża – nie czułby się komfortowo. On już i tak mówi, iż „rodzice ciągle na głowie”, a wy tylko przyjeżdżacie na obiady. Gdybyś tu zamieszkała… zrobiłoby się nerwowo. Nie chcę psuć małżeństwa.

Czyjeś małżeństwo było ważniejsze niż moja samotność. Rozumiałam to. I nie rozumiałam jednocześnie.

Od tamtej pory przestałam prosić wprost. Mówiłam tylko półsłówkami.

– Jak ja upadnę, to mnie tu nikt nie znajdzie – rzuciłam przy obiedzie. – Dopiero, jak zacznę brzydko pachnieć.

– Mamo, po co tak mówisz? – obruszyła się Kasia. – Nie przesadzaj. W razie czego zawsze możesz zadzwonić po karetkę.

– Albo po nas – dodał Piotr. – My przyjedziemy.

„Przyjedziemy”. Z drugiego końca miasta, w korkach, z dziećmi, z pracą. Może zdążą, może nie. Może akurat będą na urlopie, może na delegacji. A może akurat telefony będę miała w przedpokoju, a ja upadnę w kuchni.

Wieczorami włączam telewizor, żeby nie było tak cicho. Wiadomości, seriale, reklamy – głosy ludzi, którzy nie wiedzą, iż ratują mnie przed osunięciem się w pustkę.

Gdy przychodzi rachunek za prąd, słyszę w głowie głos syna:

– Przecież ci pomagać nie będziemy bez końca, mamo. Ty też musisz się jakoś ogarnąć.

Ja się „ogarniam”, jak mogę. Ograniczam zakupy, odkładam na leki, w piekarniku zamiast pieczenia – suszenie prania.

Najbardziej boję się nocy, kiedy choroba przyjdzie po mnie na serio. Kiedy nie będzie chodziło o ból pleców, tylko o zawał, udar, coś ostatecznego. Wyobrażam sobie, jak leżę na podłodze i nagle nie mogę się ruszyć. Telefon jest trzy kroki dalej. Trzy kroki, których nie zrobię.

Wtedy znów wraca myśl: „Gdybym mieszkała z nimi, ktoś by usłyszał”.

Próbowałam logicznie sobie tłumaczyć ich decyzje.

„Mają swoje rodziny, swoje problemy”.
„Czasy są inne”.
„Młodzi potrzebują prywatności”.

Nawet próbowałam się wstydzić za własne pragnienie – mieszkania z dziećmi. Mówić sobie: „Jesteś roszczeniowa, wisisz im na szyi”.

Ale kiedy wróciłam któregoś dnia do pustego mieszkania po wizycie u kardiologa, z wynikiem, na którym stało: „wymagana kontrola, możliwe zaburzenia rytmu”, cały ten rozum zniknął.

Rozpłakałam się jak dziecko. Siedziałam na krześle w kuchni i zawodziłam, przykładając dłoń do klatki piersiowej.

– Ja się boję – wyszeptałam do nikogo. – Tak strasznie się boję być sama.

Telefon leżał obok. Mogłam zadzwonić. Przyjechaliby. Posiedzieliby godzinę, poklepaliby po ręce, zrobili herbatę, kazali „nie myśleć czarno” i wrócili do swoich mieszkań, gdzie wieczorem ktoś powie: „Dobranoc” i zgasi światło.

U mnie „dobranoc” mówi telewizor.

Najbardziej boli mnie to, iż kiedyś uczyłam ich, iż rodzina jest od tego, żeby się trzymać razem.

Spaliśmy wszyscy w jednym pokoju, bo nie było nas stać na większe mieszkanie. Jadaliśmy z jednego garnka. Jak mieli po sześć lat, kładłam ich do łóżka razem, bo bali się ciemności.

– Nie bójcie się – mówiłam. – Jesteśmy wszyscy razem, nic wam się nie stanie.

A teraz, gdy ja boję się ciemności, słyszę:

– Mamo, nie przesadzaj. Masz swoje życie, my swoje.

Może takie czasy. Może takie pokolenie. Może ja czegoś nie rozumiem. Wiem tylko jedno: ściany w moim mieszkaniu nie przytulą mnie, kiedy będzie bardzo źle.

Mam 67 lat, mieszkam sama. Prosiłam, żeby zamieszkać z dziećmi, ale one odmawiają.

I w całej tej historii najbardziej dramatyczne nie jest to, iż jestem sama. Najbardziej dramatyczne jest to, iż zaczynam się uczyć nie prosić. Że zamiast mówić „boję się”, mówię w słuchawkę wesołym głosem:

– Dzieci, u mnie wszystko dobrze. Nie martwcie się. Macie swoje życie. Ja jakoś… się ogarnę.

A potem odkładam telefon i wsłuchuję się w ciszę, która jako jedyna nie ma dla mnie za mało miejsca.

Idź do oryginalnego materiału