Przez 35 lat mojego małżeństwa z Piotrem życie toczyło się według jednego rytmu – praca, obowiązki, codzienność. Piotr zawsze był zapracowany. Jako inżynier miał na głowie wielkie projekty, terminy, odpowiedzialność. Każdego ranka wychodził z domu wcześnie, jeszcze zanim zdążyłam wypić poranną kawę, a wracał późno, gdy ja już kładłam się spać.
– Robię to dla nas – powtarzał zawsze, kiedy próbowałam porozmawiać o tym, iż rzadko spędzamy czas razem. – Chcę, żebyśmy mieli godne życie, żeby niczego nam nie brakowało.
I rzeczywiście, nigdy nam niczego nie brakowało – przynajmniej materialnie. Mieliśmy piękny dom, samochód, mogliśmy pozwolić sobie na wakacje za granicą. Ale każda z tych rzeczy była jak cegła w murze, który budował między nami. Im więcej pracował, tym bardziej czułam się niewidzialna.
Na początku naszego małżeństwa próbowałam walczyć o więcej czasu razem. Prosiłam go o wspólne wieczory, o wyjazdy tylko we dwoje. Ale zawsze była jakaś wymówka – istotny projekt, kryzys w pracy, zmęczenie. Z czasem przestałam prosić. Zajęłam się domem, dziećmi, znajomymi. A Piotr żył swoim życiem, które coraz mniej miało wspólnego z moim.
Potem dzieci wyprowadziły się z domu, a nasza relacja zmieniła się jeszcze bardziej. Wieczory spędzaliśmy w dwóch różnych światach – ja z książką w salonie, on z laptopem w gabinecie. Gdy próbowałam zacząć rozmowę, odpowiadał monosylabami, jakby czekał tylko, aż zamilknę.
Kiedy Piotr nagle zmarł – zawał serca w biurze – byłam w szoku. Nie zdążyliśmy się pożegnać. Nie zdążyłam powiedzieć mu, iż mimo wszystko go kochałam, iż wciąż miałam nadzieję, iż znajdziemy czas na bycie razem. Pogrzeb był pełen ludzi – współpracowników, znajomych z branży, ludzi, których choćby nie znałam. Przychodzili do mnie i mówili: „Piotr był wspaniałym człowiekiem, tak bardzo oddanym pracy. Taki wzór do naśladowania.”
Ale nikt z nich nie mówił o Piotrze jako mężu, ojcu, człowieku. Tylko jako o pracowniku.
Po jego śmierci dom stał się przerażająco cichy. Wcześniej byłam przyzwyczajona do jego milczenia, ale teraz czułam, iż ta cisza była czymś więcej – przypomnieniem, iż nigdy tak naprawdę nie byliśmy razem.
Zaczęłam porządkować jego rzeczy. W gabinecie znalazłam sterty dokumentów, nagród, projektów, które tworzył przez całe życie. Każdy z tych papierów był dowodem jego zaangażowania w pracę. Ale wśród tych rzeczy nie znalazłam niczego, co przypominałoby o nas. Żadnych zdjęć z wakacji, listów, niczego, co świadczyłoby, iż nasza rodzina była dla niego równie ważna.
Dopiero wtedy zrozumiałam, jak bardzo byłam samotna przez te wszystkie lata. Piotr zawsze był obecny fizycznie, ale nigdy emocjonalnie. Oddał swoje życie pracy, a ja oddałam moje życie czekaniu na niego.
Dziś patrzę na nasze zdjęcia z młodości i zastanawiam się, gdzie popełniliśmy błąd. Czy mogłam zrobić coś więcej, żeby go zatrzymać? Czy powinnam była walczyć mocniej o nasze małżeństwo? Czy on żałował, iż tak mało był obecny? Tego nigdy się nie dowiem. Ale jedno wiem na pewno – samotność we dwoje jest gorsza niż samotność w pojedynkę. I żałuję, iż zrozumiałam to dopiero po jego śmierci.