Przez trzy dni Anna szorowała każdy zakamarek domu, jakby nie kurz był wrogiem, ale czas, który oddzielił ją od syna.

polregion.pl 2 godzin temu

Przez trzy dni Zofia szorowała każdy zakamarek domu, jakby nie kurz był jej wrogiem, ale czas, który oddzielił ją od syna. Obudziła się przed świtem, choć autobus miał przyjechać do wsi dopiero po południu. I tak nie mogła spać. Wojtek wracał do domu po pięciu latach spędzonych w Niemczech. Pięć lat, w których widywała go tylko na zdjęciach przysyłanych rzadko i podczas urywanych rozmów przez słaby internet.

W kuchni ciasto na baby puszczało pod czystą ściereczką. Wieczorem przygotowała mięso na gołąbki, zawijała je pojedynczo do późnej nocy. Gołąbki dusiły się na małym ogniu godzinami, wypełniając dom zapachem dzieciństwa Wojtka. Upiekła też sernik, taki, jaki lubił, gdy był mały.

Zofia spojrzała teraz w lustro w sypialni. Uczesała się starannie, założyła nową chustę, kupioną specjalnie na jarmarku. Przyglądała się zmarszczkom w kącikach oczu. Pięćdziesiąt osiem lat zostawiło na niej ślad, tak jak praca w polu, troska o gospodarstwo i tęsknota za jedynym synem.

„Czy mnie pozna?” pomyślała, po czym roześmiała się z głupoty tego pytania. Była jego matką. Ale on? Czy Niemcy go zmieniły? Czy przez cały czas mówi tak samo po polsku? Czy będzie mu wstyd przed starą chałupą, przed zakurzonymi drogami wsi?

Sąsiadki zaglądały przez całe przedpołudnie pod bramę, udając, iż mają pilne sprawy, ale tak naprawdę przyszły zobaczyć przygotowania. „Wraca chłopak Zofii” szeptały między sobą. „Zrobił się wielkim panem u tych Niemców.”

Tylko ci, którzy wychowali dzieci i patrzyli, jak odchodzą, wiedzą, iż każdy dzień oczekiwania to jak mała wieczność.

Koło południa zaczęła nakrywać do stołu w dużej izbie, tej używanej tylko od święta. Obrus haftowany, lśniące sztućce, najlepsze talerze wyjęte z kredensu, który stał zamknięty przez resztę roku. Na środku stołu, w kryształowym wazonie, ułożyła świeże kwiaty z ogrodu.

Gdy skończyła, wyszła na podwórze i usiadła na ławce pod orzechem. Stąd widziała główną drogę, mogła usłyszeć autobus, gdy zatrzyma się na środku wsi. Zostało jeszcze kilka godzin, ale była gotowa czekać. Serce biło jej jak młodej dziewczynie przed pierwszą randką.

Ilu takich rodziców czekało w polskich wsiach? Ile matek liczyło dni między odwiedzinami dzieci, które wyjechały daleko? Żadna ofiara nie wydawała się zbyt wielka, by syn miał lepsze życie, ale cena samotności bywała czasem ciężka do udźwignięcia.

Gdy zegar wybił kwadrans przed czwartą, usłyszała w oddali klakson autobusu. Zerwała się, wygładziła sukienkę, poprawiła włosy. Przez chwilę stała nieruchomo, jakby czerpała siłę z ziemi pod stopami, po czym ruszyła ku bramie.

Autobusz zatrzymał się na środku wsi, wzniecając obłok kurzu. Wysiedli z niego staruszka z siatkami, dwóch nastolatków, mężczyzna w średnim wieku. A potem na końcu wysoki młody człowiek w granatowym garniturze, z walizką w jednej ręce i bukietem kwiatów w drugiej.

Zofia zastygła. To był on, a jednak jakby nie on. Wyższy, niż go pamiętała, szczuplejszy, z krótko przystrzyżonymi włosami i postawą, która czyniła go obcym w krajobrazie wsi. Na moment ogarnęła ją fala niepewności.

Lecz wtedy mężczyzna w garniturze podniósł wzrok. Oczy mu zabłysły, uśmiech rozjaśnił twarz. Postawił walizkę i ruszył biegiem w jej stronę.

„Mamo!” zawołał już z daleka.

I nagle elegancki garnitur przestał mieć znaczenie. To był jej chłopczyk, który biegł ze szkoły, nastolatek pomagający w ogrodzie, młodzieniec, który obiecał, iż wróci, choćby miał odejść najdalej. W jego oczach Zofia zobaczyła to samo ciepło, tę samą miłość.

Gdy stanął przed nią, Wojtek zatrzymał się na sekundę, jakby chciał ją obejrzeć, upewnić się, iż to ta sama. Potem objął ją mocno, ściskając tak, iż niemal straciła oddech.

„Mamo” szepnął, wtulając twarz w jej ramię. „Moja mamo.”

Zofia poczuła łzy spływające po policzkach. Nie mogła mówić. Trzymała go mocno, jak wtedy, gdy był mały i bała się, iż zgubi go w tłumie. Pachniał inaczej drogą wodą po goleniu i obcymi krajami, ale to był przez cały czas jej chłopiec.

„Chodź do domu” powiedziała w końcu, ocierając łzy. „Czekałam na ciebie.”

Wojtek podał jej bukit białych róż. Podniósł walizkę i podał jej ramię. Razem ruszyli wiejską drogą ku domowi, który czekał z szeroko otwartymi oknami i stołem zastawionym na powrót syna.

Gdy szli powoli zakurzonym traktem, Zofia czuła, jak lata samotności topnieją jak śnieg pod wiosennym słońcem. Nie miało znaczenia, jak długo zostanie. Nie miało znaczenia, czy znów wyjedzie. Teraz był tu, przy niej, i w tej chwili świat był doskonały.

Idź do oryginalnego materiału