Od trzech dni Krystyna szorowała każdy zakamarek domu, jakby nie kurz był wrogiem, ale czas, który oddzielił ją od syna. Obudziła się przed świtem, choć autobus miał przyjechać do wsi dopiero po południu. I tak nie mogła spać. Tomek wracał do domu po pięciu latach spędzonych w Anglii. Pięć lat, w których widziała go tylko na rzadko przysyłanych zdjęciach i podczas urywanych rozmów przez słaby internet.
W kuchni ciasto na babki rosło pod czystą ściereczką. Od wieczora przygotowała mięso na gołąbki, zawijała je jedno po drugim do późnej nocy. Gołąbki dusiły się na wolnym ogniu godzinami, wypełniając dom zapachem dzieciństwa Tomka. Upiekła też pierogi z serem, tak jak lubił, gdy był mały.
Krystyna spojrzała teraz w lustro w sypialni. Uczesała się starannie, założyła nową chustę, kupioną specjalnie na targu. Przyglądała się zmarszczkom w kącikach oczu. Pięćdziesiąt osiem lat pozostawiło swoje ślady, tak jak praca w polu, troska o gospodarstwo i tęsknota za jedynym synem.
„Czy mnie rozpozna?” pomyślała, po czym roześmiała się z głupoty tej myśli. Była jego matką. Ale on? Czy Anglia go zmieniła? Czy przez cały czas mówi po polsku tak samo? Czy będzie mu wstyd przed starą chatą, przed zakurzonymi drogami wsi?
Sąsiadki zaglądały pod bramę całe przedpołudnie, udając, iż mają sprawy, ale tak naprawdę przyszły zobaczyć przygotowania. „Wraca chłopak Krystyny” szeptały między sobą. „Zrobił się wielkim panem u Anglików.”
Tylko ci, którzy wychowali dzieci i patrzyli, jak odchodzą, wiedzą, iż każdy dzień oczekiwania to jak mała wieczność.
Koło południa zaczęła nakrywać do stołu w dużej izbie, tej używanej tylko od święta. Obrus haftowany, wypolerowane sztućce, dobre talerze wyjęte z kredensu, który stał zamknięty przez resztę roku. Na środku stołu, w szklanym wazonie, ułożyła świeże kwiaty z ogrodu.
Gdy skończyła, wyszła na podwórko i usiadła na ławce pod orzechem. Stąd widziała główną drogę, mogła usłyszeć autobus, gdy zatrzyma się na środku wsi. Zostało jeszcze kilka godzin, ale była gotowa czekać. Serce biło jej jak młodej dziewczynie przed pierwszą randką.
Ilu takich rodziców czekało w polskich wsiach? Ile matek liczyło dni między odwiedzinami dzieci, które wyjechały daleko? Żadna ofiara nie wydawała się zbyt wielka, by syn miał lepsze życie, ale cenę samotności czasem trudno było unieść.
Około kwadrans przed czwartą usłyszała w oddali klakson autobusu. Wstała, wygładziła sukienkę, poprawiła włosy. Przez chwilę stała nieruchomo, jakby czerpała siłę z ziemi pod stopami, po czym ruszyła ku bramie.
Autobus zatrzymał się na środku wsi, wzbijając obłok kurzu. Wysiadło z niego kilkoro ludzi staruszka z siatkami, dwójka nastolatków, mężczyzna w średnim wieku. A na końcu wysoki młody mężczyzna w granatowym garniturze, z walizką w jednej dłoni i bukietem kwiatów w drugiej.
Krystyna zamarła. To był on, a jednak jakby nie on. Wyższy, niż pamiętała, szczuplejszy, z krótko przyciętymi włosami i elegancką postawą, która czyniła go obcym w wiejskim krajobrazie. Na moment ogarnęła ją fala niepewności.
Lecz wtedy mężczyzna w garniturze podniósł wzrok. Oczy mu rozbłysły, uśmiech przemienił twarz. Postawił walizkę i ruszył biegiem w jej stronę.
„Mamo!” zawołał z daleka.
I nagle elegancki garnitur przestał mieć znaczenie. To był jej chłopczyk, który biegł ze szkoły, nastolatek pomagający w ogrodzie, młody mężczyzna, który obiecał, iż wróci, niezależnie od tego, jak daleko odejdzie. W jego oczach Krystyna zobaczyła tę samą czułość, tę samą miłość.
Gdy stanął przed nią, Tomek zatrzymał się na sekundę, jakby chciał się napatrzeć, upewnić, iż to ta sama. Potem objął ją mocno, ściskając tak, iż niemal zabrakło jej tchu.
„Mamo” szepnął, wtulając twarz w jej ramię. „Moja mamo.”
Krystyna poczuła łzy spływające po policzkach. Nie mogła mówić. Trzymała go mocno, jak wtedy, gdy był mały i bała się, iż zgubi go w tłumie. Pachniał inaczej drogą wodą kolońską i obcymi krajami ale to był wciąż jej chłopiec.
„Chodź do domu” powiedziała w końcu, ocierając łzy. „Czekałam na ciebie.”
Tomek podał jej bukwiet białych róż. Podniósł walizkę i podał ramię. Razem ruszyli wiejską drogą w stronę domu, w którym okna stały otworem, a stół był nakryty na powrót syna.
Gdy szli wolno zakurzonym traktem, Krystyna czuła, jak lata samotności topnieją jak śnieg pod wiosennym słońcem. Nie miało znaczenia, jak długo zostanie. Nie miało znaczenia, czy znów odejdzie. Teraz był tutaj, przy niej, i w tej chwili świat był doskonały.
Czasem największe szczęście przychodzi wtedy, gdy przestajemy je mierzyć dniami, a zaczynamy chwilami.










