Po miesiącach Stanisław stał się nieodzowną częścią domu Anny, jakby zawsze tam był

twojacena.pl 1 tydzień temu

Miesiące później, Stanisław stał się nieodłączną częścią domu Anny.
Stanisław siedział na zmarzniętej ławce w cichym parku na obrzeżach Warszawy. Lodowaty wiatr ciął go po twarzy, a śnieg opadał powoli, jak popiół z nigdy niekończącego się pożaru. Dłonie schował pod wytartą kurtką, a dusza była w strzępach. Nie rozumiał, jak doszedł do tego momentu. Nie tej nocy. Nie w ten sposób.
Kilka godzin wcześniej był jeszcze w swoim własnym domu. Jego domu. Tym, który sam postawił kilkadziesiąt lat temu, cegła po cegle, podczas gdy jego żona gotowała w kuchni gorącą zupę, a syn bawił się drewnianymi klockami. Wszystko to już nie istniało.
Teraz na ścianach wisiały obrazy, których nie rozpoznawał, zapachy były obce, a chłód nie pochodził tylko z zimy, ale też z spojrzeń, które przebijały go jak noże.
Tato, Krysia i ja radzimy sobie dobrze, ale ty nie możesz już tu zostać powiedział jego syn, Tomasz, bez śladu wyrzutów w głosie. Nie jesteś młody. Powinieneś poszukać domu opieki. Albo czegoś małego. Z twoją emeryturą dasz radę żyć spokojnie.
Ale to mój dom wyjąkał Stanisław, czując, jak serce wali mu do stóp.
Przekazałeś mi go odparł Tomasz, jakby mówił o zwykłym przelewie. To wszystko jest w papierach. Prawnie już nie należy do ciebie.
I tyle.
Stanisław nie krzyczał. Nie płakał. Tylko skinął głową w ciszy, jak dziecko skarcone za coś, czego nie rozumie. Zebrał swój płaszcz, starą czapkę i małą torbę z tym, co mu zostało. Wyszedł, nie oglądając się za siebie, wiedząc głęboko, iż to też koniec czegoś znacznie większego: jego rodziny.
Teraz siedział tu, sam, z drętwiejącym ciałem i zmarzniętą duszą. choćby nie wiedział, która godzina. Park był pusty. Nikt nie spaceruje, gdy mróz wżera się w kości. A jednak on tu był, jakby czekał, aż śnieg całkiem go przykryje i sprawi, iż zniknie.
Wtedy coś poczuł.
Lekki, ciepły dotyk.
Otworzył oczy, zaskoczony, i zobaczył przed sobą psa. Ogromnego owczarka niemieckiego, z futrem przysypanym śniegiem i ciemnymi oczami, które zdawały się rozumieć zbyt wiele.
Zwierzę patrzyło na niego uważnie. Nie zaszczekało. Nie odeszło. Tylko delikatnie dotknęło jego dłoni pyskiem, z czułością, która rozbrajała.
Skąd się tu wziąłeś, przyjacielu? wyszeptał Stanisław drżącym głosem.
Pies merdnął ogonem, odwrócił się i przeszedł kilka kroków. Potem znów spojrzał, jakby mówił: Chodź za mną.
I Stanisław poszedł.
Bo nie miał już nic do stracenia.
Szli przez kilkanaście minut. Pies nie oddalał się zbytnio, co chwilę sprawdzając, czy Stanisław nadąża. Minęli ciche uliczki, zgaszone latarnie, domy, w których ciepło ogniska wydawało się nieosiągalnym luksusem.
Aż w końcu dotarli do małego domu z drewnianym płotem i ciepłym światłem na werandzie. Zanim Stanisław zdołał zareagować, drzwi się otworzyły.
Kobieta, około sześćdziesiątki, z włosami spiętymi w kok i grubym szalem na ramionach, stanęła w progu.
Bruno! Znowu uciekłeś, psotniku! zawołała, widząc psa. A kogo to przyprowadziłeś?
Urwała, gdy zobaczyła Stanisława, zgarbionego, z twarzą czerwoną od mrozu i sinymi ustami.
Boże święty! Zamarz

Idź do oryginalnego materiału