Dziś sama ma emeryturę, której ja mogłabym jej zazdrościć. I żąda ode mnie, żebym płaciła jej rachunki „bo ona zbiera na tę czarną godzinę”. Problem w tym, iż u mnie ta czarna godzina trwa już od dawna.
Mam trzydzieści pięć lat, samotnie wychowuję córkę. Ojciec zniknął, kiedy Ola miała rok. Alimentów z niego tyle, co kot napłakał – komornik rozkłada ręce. Pracuję, łapię nadgodziny, dorabiam zleceniami po nocach. Staram się nie jęczeć, nie umiem inaczej niż „dam radę”.
A potem dzwoni mama.
– Anka, prąd przysłali do zapłaty, prawie czterysta złotych – mówi tonem urzędnika. – Daj mi numer konta, przepłacisz, bo ja nie będę się bawić w te internety.
– Mamo, ale… – biorę oddech – ja ledwo ogarnęłam swoje rachunki. U mnie też prąd, gaz, czynsz. Ola buty potrzebuje, wyrosła ze wszystkich.
– A co ja mam powiedzieć? – przerywa ostro. – Myślisz, iż ja mam luksusy? Emeryturę dostaję, ale muszę odkładać. Czarna godzina przyjdzie, będę miała chociaż na lekarzy i leki. Ty jesteś młoda, ty jeszcze zarobisz.
„Młoda”. Z siwymi włosami skrywanymi farbą i kręgosłupem, który jęczy, gdy wnoszę zakupy na trzecie piętro.
Któregoś dnia poszłam do niej po pracy. W mieszkaniu ciepło, jasno, na stole ciasto z cukierni.
– Skąd ciasto? – zapytałam, zdejmując płaszcz.
– A kupiłam sobie – machnęła ręką. – Należy mi się coś od życia. Co się będę szczędzić.
Po chwili dodała:
– A, i pamiętaj, iż w tym miesiącu dochodzi jeszcze wywóz śmieci. Przyszło pismo ze spółdzielni. Położę ci na stół, przepiszesz.
Usiadłam na taborecie jak z waty.
– Mamo, ile masz emerytury? – spytałam.
– A co cię to interesuje? – odparła od razu podejrzliwie. – Dość, iż mało.
– Konkret – naciskałam. – Ile?
Pokręciła się chwilę przy blacie, w końcu prychnęła:
– Trzy tysiące sto. Ale to nie jest majątek! Jak przyjdzie co do czego…
Spojrzałam na nią, jakby nagle urosła ściana między nami.
– A ja mam dwa i pół na rękę – powiedziałam powoli. – Za mieszkanie płacę tysiąc, za przedszkole dla Oli drugie tyle, rachunki, jedzenie… Mamo, ty odkładasz, a ja żyję od pierwszego do pierwszego.
Rozmowa, która powinna coś zmienić, zmieniła… tylko mnie.
– Tobie to się zawsze wydaje, iż masz gorzej – syknęła. – A pamiętasz, jak ja sama was wychowywałam? A kto mi płacił rachunki? Nikt! Zaciskasz pasa i płacisz. A ty co? Masz jedno dziecko i już dramat.
– Ale… – próbowałam wtrącić.
– Nie przerywaj mi! – podniosła głos. – Od czego jest dziecko? Żeby pomóc matce na starość. Ja mam prawo odkładać, całe życie harowałam. Ty jesteś na chodzie, to możesz wziąć drugi etat. Ja już nie.
Te słowa wbiły mi się w głowę jak gwóźdź.
„Od czego jest dziecko? Żeby pomóc matce”.
A od czego jest matka, gdy jej dziecko tonie?
Najgorzej było, gdy zachorowała Ola.
Angina, wysoka gorączka, antybiotyk. Tydzień wolnego z pracy, mniej pieniędzy, więcej wydatków. Siedziałam przy jej łóżku, licząc każde kaszlnięcie, a w głowie układałam równania: „jeśli nie zapłacę za internet w tym miesiącu, to może zdążę zapłacić za gaz, zanim odetną”.
Telefon zadzwonił w czwartek.
– Anka, dzwonili ze spółdzielni – zaczęła mama bez „dzień dobry”. – Upominają się za czynsz. Ty masz teraz to wszystko popłacić, bo ja z emerytury ruszać nie będę. Nie po to całe życie na to pracowałam.
– Mamo, Ola ma 39,5 gorączki – wyszeptałam. – Byłam u lekarza, kupiłam leki. Ja już naprawdę nie mam skąd…
– A mnie to obchodzi? – przerwała. – Dzieci chorują, trudno. W Moich czasach to się herbatę z malin piło, nie antybiotyki. Ty nie dramatyzuj. Jak jesteś matką, to musisz umieć wszystko ogarnąć.
Spojrzałam na moją córkę – spoconą, rozpaloną, z włosami przyklejonymi do czoła.
„Dzieci chorują, trudno”.
Łzy same napłynęły mi do oczu. Tylko tym razem nie ze strachu o dziecko. Z bezsilności.
Tego wieczoru po raz pierwszy powiedziałam mężowi mamy – mojemu tacie sprzed lat – w myślach:
„Dlaczego ty ją tak nauczyłeś żyć tylko dla siebie?”.
A zaraz potem uderzyło mnie coś jeszcze gorszego:
„A może to ja całe życie pozwalałam jej wierzyć, iż mam obowiązek ratować ją kosztem siebie?”.
Przypomniałam sobie wszystkie razy, kiedy oddawałam jej swoją pierwszą pensję, bo „tak trzeba”. Kiedy rezygnowałam z wyjazdów, bo „mama musi kupić nowe okulary”. Kiedy brałam kredyt na remont jej łazienki, bo „kto jej pomoże, jak nie ja?”.
Teraz miałam kogoś, kto przede mną powinien być na liście.
Miałam córkę.
Ostatecznie pękłam w banku.
Poszłam zmienić termin spłaty raty, może coś przesunąć, może da się odroczyć. Pani w okienku spojrzała na ekran, westchnęła.
– Pani Anno, pani jest cały czas na minusie – powiedziała. – Kredyt, limit, chwilówka… To się kiedyś musi rozsypać.
Wyszłam z banku jak po ciosie w brzuch. W autobusie zadzwoniłam do mamy.
– Mamo, wysłuchaj mnie do końca – powiedziałam od razu. – Nie przerywaj, nie krzycz. Ja już nie mogę płacić twoich rachunków. Nie dam rady. Wzięłam kredyt na twoje okna, na twoją łazienkę, przez rok dopłacałam do twoich leków. Teraz mam swoje dziecko i długi na karku.
Wzięłam oddech.
– Twoja emerytura starczy na rachunki i jedzenie – ciągnęłam. – Nie będzie na „czarną godzinę”? To trudno. Ja właśnie mam czarną godzinę. Moje dziecko jest moją odpowiedzialnością. Ty jesteś dorosła. Możesz prosić o dodatek mieszkaniowy, iść do opieki społecznej, zmienić taryfę. Ja nie jestem twoim bankiem.
Najpierw był szok.
– Ty mnie chcesz na bruk wyrzucić? – zawyła. – Własną matkę?! Po tym wszystkim, co dla ciebie zrobiłam?! Jak byłaś mała, to ja chodziłam po lekarzach, po sklepach, po nocach do ciebie wstawałam!
– Robiłaś to jako matka – odpowiedziałam cicho. – Tak jak ja robię teraz dla Oli. To nie był kredyt, który spłacam do śmierci. To była miłość. I ja tę miłość pamiętam. Ale nie będę płacić za nią rachunków po pięćset złotych miesięcznie.
– Nie masz serca! – krzyczała. – Jesteś wyrodna!
W słuchawce trzaskały drzwi, talerze, słowa.
Ja stałam na przystanku i pierwszy raz od lat czułam, iż mówię prawdę nie tylko jej, ale samej sobie.
Od tamtej rozmowy minęły trzy miesiące.
Mama się na mnie obraziła. Dzwoni rzadziej, mówi „dzień dobry” takim tonem, jakby mnie nie znała. Między jednym wyrzutem a drugim wplata:
– No cóż, jakoś żyję. –
Czyli dała radę. Z własnej emerytury.
Ja wciąż spłacam długi, ale pierwszy raz od dawna mam poczucie, iż moje pieniądze idą tam, gdzie powinny: na czynsz, jedzenie, książki dla Oli, nowe buty, kiedy stare pękają.
Czasem w nocy budzę się zlękniona: „Może naprawdę jestem złą córką?”.
Wtedy słyszę, jak Ola przez sen mamrocze:
– Mama… nie odchodź…
Kładę się obok i przytulam ją delikatnie.
Moja mama zbiera emeryturę na czarną godzinę.
Ja wiem, iż moją czarną godziną będzie dzień, w którym zabraknie czegoś mojemu dziecku, bo ja wolałam ratować dorosłą, sprawną kobietę, która potrafi liczyć tylko swoje pieniądze.
Może kiedyś mi wybaczy.
A może nie.
Ale jeżeli kiedyś Ola stanie przede mną i powie:
– Mamo, ja też mam swoje dzieci, nie jestem twoim bankomatem –
to jedyne, na co będę miała prawo, to spuścić głowę i powiedzieć:
– Masz rację. To ja powinnam była nauczyć się żyć za swoje. Nie z cudzej miłości.











