Sam sobie rób, co chcesz mruknął Gleb, patrząc znudzonym wzrokiem na matkę.
Mamo, urodziłaś go dla siebie, nie dla mnie, więc sobie z nim radźcie. Ja muszę się wyspać przed zajęciami.
Gleb, przecież tak rzadko cię proszę. Tylko raz, żebyś go odprowadził do szkoły. To przecież pierwszy września, wszyscy będą z rodzicami…
Właśnie, z rodzicami przerwał matce. A gdzie byli moi, gdy ja miałem akademie? Zawsze zajęci malcem. Niech i teraz idzie sam, świat się nie zawali.
Nie zawsze… Zdarzyło się kilka razy. Ale nie specjalnie…
No to teraz też się zdarzy odparł spokojnie Gleb, popijając herbatę.
Marzanna poczuła się bezradna. Nie spodziewała się takiego oporu. W końcu oni go żywią, ubierają, a on choćby nie chce pomóc rodzinie.
Posłuchaj zaczęła, marszcząc brwi. Żyjesz w rodzinie, a w rodzinie wszyscy powinni sobie pomagać. My z ojcem pomagamy tobie dajemy kieszonkowe, gotujemy, sprzątamy, czasem choćby w twoim pokoju. Więc i ty bądź tak dobry.
Nie prosiłem, żebyście sprzątali mój pokój. I bez kieszonkowego też dam radę. Mam osiemnaście lat, nie jestem małym chłopcem ani niańką. Moje zdanie też się liczy.
Po tych słowach Gleb wstał, wziął kubek i wyszedł do swojego pokoju. Marzanna została sama, z ciężarem na sercu i goryczą w ustach. Najgorsze było to uczucie, iż jej syn to egoista.
Kiedy zdążył się takim stać?
Pierwsze małżeństwo Marzanny nie było szczęśliwe. Ojciec Gleba nigdy nie dorósł wolał wylegiwać się na kanapie, grać w gry i przeglądać telefon, zamiast budować rodzinę. Czasem pracował, ale zarabiał grosze. W końcu Marzanna nie wytrzymała rozwiodła się i wyjechała do matki.
Gdy wyszła za mąż po raz drugi, Gleb miał pięć lat. Wtedy jeszcze łatwo zaakceptował nowego ojca. Andrzej gwałtownie znalazł z nim wspólny język i niedługo stał się tatusiem.
A gdy Gleb skończył dziesięć lat, urodził się Jasio. Pewnie wtedy wszystko zaczęło się psuć, choć Marzanna tego wtedy nie widziała.
Wtedy po raz pierwszy Gleb poszedł na rozpoczęcie roku sam. Marzanna po porodzie była w takim stanie, iż nie miała siły iść do szkoły. Andrzej pracował, babcie i dziadkowie mieszkali daleko jedni w innym mieście, drudzy na działce.
Glebku, no wiesz… Jesteś już duży, dasz radę, prawda? spytała przepraszająco. Sam widzisz, jak jest…
Widzę westchnął. Nic się nie stało. Jestem duży.
Wtedy Marzanna myślała, iż wszystko w porządku. Może Gleb był smutny, ale poszedł, nie narzekał. Jak się okazało dobrze to zapamiętał.
Trzy lata później sytuacja się powtórzyła. Tym razem Marzanna nie poszła, bo Jasio złapał infekcję w przedszkolu.
Zresztą Jasio chorował często. Pewnego razu przyniósł choćby ospę na dwa dni przed wycieczką Gleba do Warszawy. W efekcie syn został w domu.
Mamo, rozumiem, ale mam już dość chorowania. Może odseparujesz go choć trochę? zirytował się, gdy smarowała mu krosty.
Gleb, jesteśmy rodziną… Gdzie on, tam i ja. Nie da się całkiem się odizolować.
Z jednej strony Marzanna rozumiała syna. Za każdym razem, gdy chorował Jasio, zaraz łapał to i Gleb. Z drugiej uważała to za część życia.
Z czasem Gleb zaczął się opierać, gdy matka prosiła go o pomoc. Najpierw nie odmawiał wprost, tylko zwlekał albo robił tak, iż Marzanna wolała zrobić to sama. Denerwowało ją to, ale zrzucała na wiek nastoletni. choćby gdy zaczęły się kłótnie.
Dlaczego mam sprzątać w salonie, skoro tam choćby nie bywam? To wy tam siedzicie z Jasiem, to i kurz od was. Niech wycieracie.
Ale bywasz w kuchni odparła. A sprząta










