Reklama

Na emeryturę przeszłam trzy lata temu, choć jeszcze długo po tym zdarzało mi się budzić przed piątą, jakbym miała wyjeżdżać na poranny kurs. Przez ponad trzydzieści lat prowadziłam autobusy – te miejskie i podmiejskie, w śniegu, w deszczu, w korkach i po dziurawych drogach. Po śmierci Stefana, mojego męża, a potem wyprowadzce dzieci, zostałam sama w mieszkaniu. Monotonia zaczęła mnie przygniatać, aż któregoś dnia zobaczyłam w internecie ogłoszenie: „Sprzedam stary kamper, jeździ, choć czasem sapie”. Kupiłam go bez dłuższego zastanowienia.

Reklama

Ruszyłam w podróż

Zatrzymałam się w małej miejscowości nad rzeką, której nazwy nie pamiętam. Było coś w tym miejscu – może stary most zardzewiały jak moje kolana, może cisza, której nie zakłócały nawet psy. Zaparkowałam kampera tuż obok placu zabaw, pustego, oprócz jednej oponki na linie. Zaparzyłam sobie kawę, ale zanim wypiłam pierwszy łyk, zdecydowałam, że pójdę się przejść.

Rzeka płynęła spokojnie, szeroko, jakby miała czas. Zeszłam na niewielką ścieżkę prowadzącą między trzcinami, aż nagle zza zakrętu wyszedł starszy mężczyzna z wiklinowym koszykiem.

– Dzień dobry – powiedział pierwszy, z uśmiechem, który nie wyglądał na wymuszony.

– Dzień dobry – odpowiedziałam, nieco zaskoczona. – Ładne tu macie okolice.

– Ładne. Ale jak się tu mieszka pięćdziesiąt lat, to się tego nie zauważa. Jest pani przejazdem?

– Tak… Kamperem. Taki pomysł na emeryturę.

Skinął głową z uznaniem.

– Edward jestem.

– Barbara.

Zapadła chwila ciszy, ale nie taka niezręczna. Po prostu staliśmy nad rzeką i patrzyliśmy, jak nurt niesie liście.

Może wpadnie pani na herbatę? Mieszkam tu niedaleko. Mam malinową – dodał z półuśmiechem.

Nie wiem czemu, ale się zgodziłam. Może z głodu rozmowy, może z ciekawości. W jego domu pachniało drewnem i czymś słodkim. Rozmawialiśmy o wszystkim i o niczym. O malinach, autobusach, chorobach i samotności. Tego wieczoru długo nie mogłam zasnąć. Myślałam o nim. O tym, jak spokojnie mówił. O tym, że nie zapytał, dokąd jadę.

Postanowiłam zostać dłużej

Zostałam dzień dłużej. A potem jeszcze jeden. Edward nie nalegał, nie pytał, nie planował. Po prostu każdego ranka stawiał mi herbatę na stole i pytał:

– Spałaś dobrze? – a ja kiwałam głową i czułam się… zauważona.

Spędzaliśmy czas na spacerach, rozmowach, czasem razem gotowaliśmy – jego specjalnością była zupa z fasolą, moja – naleśniki z jabłkami. Opowiadał mi o żonie, Helenie. Umarła pięć lat temu na raka. Cicho, powoli, bez krzyku. Byli razem czterdzieści dwa lata.

– A potem człowiek wstaje rano i nie wie, po co – powiedział, wpatrując się w kubek z herbatą. – Ale wstaje.

Ja mówiłam o moich trasach, o pasażerach, którzy wsiadali codziennie o tej samej godzinie, o tym, jak kiedyś dzieciak dał mi rysunek autobusu i powiedział, że chce być taki jak ja. O Stefanie też wspomniałam. Nieidealnie było, ale był. I nagle przestał. Wieczorem śmialiśmy się przy winie, a ja czułam coś, czego nie czułam od lat. A potem miałam sen. Śnił mi się Stefan. Stał obok mojego kampera i patrzył na mnie bez słowa. Budziłam się z bijącym sercem i poczuciem winy, jakbym go zdradziła.

Siedziałam długo na schodkach kampera, wpatrując się w ciemność. Czy to, że się śmieję, znaczy, że o nim zapominam? Czy mam prawo czuć się dobrze? Czy to tylko głód bliskości, czy… coś więcej?

Staliśmy sobie bliscy

Wszystko poszło nie tak, jak się spodziewałam. Dzień zaczął się niewinnie – śniadanie, herbata, wspólne obieranie ziemniaków. A potem, podczas obiadu, Edward nagle odłożył widelec i spojrzał na mnie poważnie.

– Nie chcę, żebyś odjeżdżała Basiu.

Zamarłam. Serce mi stanęło. Milczałam.

– Może... zostałabyś na dłużej? Albo na zawsze? – dodał cicho.

– Na zawsze?! – roześmiałam się nerwowo. – Edward, ja mam kampera. Wiesz, po co w ogóle w niego wsiadłam?

– Żeby nie być sama – odpowiedział bez cienia wahania.

– Nie. Żeby ruszyć z miejsca. Po śmierci Stefana… wszystko stanęło. Chciałam poczuć, że coś jeszcze mogę, że jestem w ruchu. A ty mi teraz mówisz: zostań?

– A może ten ruch to tylko sposób, żeby nie czuć? – odparł. – Może uciekasz. Przed życiem, nie przed samotnością.

Zrobiło mi się gorąco. Wstałam, odsunęłam krzesło.

– Ty też nie jesteś lepszy. Myślisz, że co robisz? Szukasz kogoś, żeby ci zapchał pustkę po Helenie. Te twoje herbatki, zupy i uśmiechy – to wszystko to teatr.

– Może i teatr. Ale prawdziwy – powiedział cicho. – Przynajmniej próbuję.

Nie powiedziałam już nic. Wróciłam do kampera i zatrzasnęłam drzwi. Czułam, jak się trzęsę. Ze złości. Ze strachu. Z bezradności. A jednak… coś we mnie pękło. Może miał rację. Może naprawdę od lat tylko uciekam

Uciekłam od niego

Odjechałam o świcie, zanim on zdążył wstać. Nie zostawiłam nawet kartki. Przez pierwsze kilometry czułam ulgę. Miałam znów przed sobą drogę, przestrzeń, wiatr w oknach. Ale radość nie trwała długo. Po kilku godzinach wszystko zaczęło się zlewać: pola, wsie, miasta – jakby ktoś w kółko puszczał ten sam film.

Zatrzymałam się na pustym parkingu pod zamkniętą stacją benzynową. Włączyłam radio, ale wyłączyłam po trzech minutach. Siedziałam tak, w ciszy, w środku kampera, z kubkiem letniej kawy i tępym bólem w klatce piersiowej. Czułam się jak dziecko, które nie wie, co zrobiło źle, ale wie, że coś jednak spieprzyło.

Znalazłam w szufladzie notes. Napisałam do niego list. O tym, że się boję, że nie wiem, czego chcę. Że odwykłam od dotyku, rozmów, zwyczajnego bycia obok kogoś. Że jestem bardziej zardzewiała niż ten kamper. I że może miał rację – może moja wolność to tylko dobrze opakowany lęk. Nie wysłałam go. Schowałam do schowka, między instrukcję obsługi gazu a mapę Polski.

Wieczorem wyszłam na zewnątrz. Wiatr mierzwił moje włosy, a ja gadałam sama do siebie, jak wariatka.

– No to co teraz, Barbara? Znowu będziesz uciekać?

Spojrzałam na niebo. Ciemne, bezgwiezdne. Ale w głowie miałam jedną, uporczywą myśl: Może ostatnia trasa nie prowadzi przez Polskę. Może prowadzi przez moje własne serce.

A jednak tam wróciłam

Wróciłam bez walizki, bez kwiatów, bez wielkich słów. Miałam ze sobą tylko dwa termosy z herbatą – malinową i miętową – i pudełko z ciastem drożdżowym. Podeszłam pod jego dom i zapukałam. Otworzył. Nie zdziwił się. Nie ucieszył się też na pokaz. Po prostu się cofnął i zrobił mi miejsce.

– Mam herbatę – powiedziałam. – I ciasto.

– W takim razie idziemy nad rzekę – odparł, jakbyśmy się nie pokłócili, jakbyśmy wczoraj rozmawiali o pogodzie.

Siedzieliśmy na tej samej ławce co za pierwszym razem. Rzeka płynęła spokojnie, jakby wiedziała, że my już nie musimy się nigdzie spieszyć. Przez długi czas nie mówiliśmy nic. Tylko termos syknął, gdy go otworzyłam.

– Przepraszam – powiedziałam w końcu.

– Ja też – odpowiedział. – Nie powinienem cię osądzać. Nie znam twoich strachów.

– A ja twoich wszystkich uczuć.

Milczeliśmy chwilę. Potem zapytał:

– Zostajesz?

– Nie wiem. Może. Na trochę. Dopóki będzie herbata.

Uśmiechnął się. Nie szukał deklaracji, nie próbował łapać mnie za słowa. Po prostu był. I ja też byłam. Tu. Obok. Bez planu. Bez mapy. Może właśnie na tym to polega? Nie na tym, żeby wiedzieć. Ale na tym, żeby być.

Dobrze jest tak, jak jest

Dziś mija dokładnie sześć miesięcy, odkąd zatrzymałam kampera w tej małej miejscowości nad rzeką. Nie przypuszczałam, że zostanę tu dłużej niż dwa dni. A jednak. Nie zamieniłam kampera na dom z ogródkiem. Wciąż w nim śpię, czasem wyjeżdżam na krótkie wypady. Edward mówi, że pachnę spalinami i rozgrzaną kawą – śmieje się, ale myślę, że lubi ten zapach.

Nie jesteśmy parą w klasycznym sensie. Nikt nie mówi o ślubie, nie używamy słów „związek” czy „partner”. Po prostu – jesteśmy. On gotuje zupę, ja robię listy zakupów, razem chodzimy nad rzekę, a czasem siedzimy w milczeniu, bo oboje już wiemy, że nie trzeba wypełniać każdej ciszy. Nie wróciłam do swojego starego życia. Ale też nie uciekam już przed sobą. Kamper wciąż mi przypomina, że mogę w każdej chwili ruszyć dalej, ale póki co – nie mam takiej potrzeby.

Piszę czasem listy do Stefana. Nie po to, żeby coś sobie tłumaczyć. Po prostu chcę, żeby wiedział, że wciąż o nim pamiętam. Ale też, że żyję. Że znowu oddycham pełną piersią. Kiedyś myślałam, że jestem na końcu trasy. Że wszystko, co ważne, już za mną. A teraz? Może dopiero ruszyłam. Może ostatnia trasa wcale nie prowadzi przez kilometry, tylko przez moje wnętrze. I nie chodzi o to, żeby dotrzeć do celu. Może wystarczy się zatrzymać – we właściwym miejscu, obok właściwej osoby. Tu. Na razie. Może na zawsze.

Basia, 63 lata

Reklama

Czytaj także:

„Nie po to przeszłam na emeryturę, żeby niańczyć cudze dzieci. Dodatkowa kasa kusi, ale chyba wolę święty spokój”
„Mąż kpił, że chcę zrobić prawo jazdy po 50-tce, bo nie nadaję się na kierowcę. Teraz będzie się prosił o podwózkę”
„Teściowa ciągle mi dogryzała. W końcu 1 zdaniem sprawiłem, że zrobiła się czerwona jak piwonia”

Reklama
Reklama
Reklama