Historia
Kobiety idące drogą przez wieś i drewniana zabudowa (Fot. Narodowe Archiwum Cyfrowe/domena publiczna)
Kobiety idące drogą przez wieś i drewniana zabudowa (Fot. Narodowe Archiwum Cyfrowe/domena publiczna)

"Śmierć i żona od Boga przeznaczona" – mawiano kiedyś w okolicy. Tym bardziej mąż. Szczególnie taki, którego się nie chce. Gdy w 1905 roku Jakub i Andzia brali ślub, on miał lat trzydzieści dziewięć, ona dwadzieścia dwa. Matka odumarła ją w niemowlęctwie, ojciec wziął sobie drugą żonę. Annie podobał się inny, ale zdecydowali babcia i wujek, którzy po śmierci matki i ponownym ożenku ojca zajmowali się jej wychowaniem. Stary wdowiec i szlachcic był najwyraźniej lepszą partią. Ciężka, zaprawiona pracą fizyczną ręka męża, kryjan (dziecko – przyp. autora) średnio co dwa lata, na wychowaniu pasierbowie prawie w jej wieku, gospodarstwo na głowie podczas amerykańskich saksów Jakuba.*

Mądra, zaradna i cierpliwa kobieta – babcia Andzia, babcia mojej babci, była jedną z najczęstszych bohaterek jej historii z dzieciństwa. Zachowały się o niej dobre wspomnienia. Nagich przyodziać, głodnych nakarmić, podróżnych w dom przyjąć, wątpiącym dobrze radzić, strapionych pocieszać, krzywdy cierpliwie znosić, urazy chętnie darować. Na przepracowanie traum praprababci z pewnością nie starczyłoby rocznej terapii na leżance, jednak ona, przynajmniej w przekazach rodzinnych, nie jawi się jako nieszczęśnica. Brała życie takim, jakie było. Może dlatego, że nie znała innego.

Bardzo się ucieszyłem, gdy wpadło mi w  ręce opracowanie etnografa Stanisława Dworakowskiego, który w latach trzydziestych XX  wieku opisał zwyczaje rodzinne w powiecie wysokomazowieckim. Wyniki jego obserwacji opublikował w 1935 roku Instytut Nauk Antropologicznych i Etnologicznych Warszawskiego Towarzystwa Naukowego. Choć Dworakowski pochodził z tych stron i zapewne wiele spraw znał z autopsji, musiał się nie lada natrudzić, zbierając materiał o tak delikatnych sprawach, jak relacje małżeńskie, stosunki rodzinne czy w przedziwny sposób wkomponowane w katolicyzm pogańskie przesądy, od których aż roiło się w wyobraźni miejscowego ludu. Sam nieraz pisze, że o tematach objętych absolutnym tabu, szczególnie tych dotyczących seksu, nie udało mu się dowiedzieć prawie nic.

Wiejskie zabudowania (Fot. Narodowe Archiwum Cyfrowe)

 Jedną z bohaterek jego badań okazała się niespodziewanie babcia Andzia. W znaczeniu przenośnym, rzecz jasna. Opisując zwyczaje związane z narodzinami dziecka, Dworakowski dużo pisze o babkach, wiejskich akuszerkach. Jedną z nich była właśnie moja praprababcia.

Musiała mieć stalowe nerwy i mocny charakter, skoro nie bała się pomagać nawet własnym córkom, gdy te rodziły, łamiąc przy tym niepisany zakaz takiego postępowania. W świecie bez lekarzy i służby zdrowia, w czasach ogromnej śmiertelności niemowląt umiejętności babek musiały budzić szacunek i strach zarazem. Ogrom odpowiedzialności i pokładanych nadziei, jaki ciążył na tych kobietach, sprawiał, że takiej roli podejmowały się tylko te bardzo odważne i zdecydowane. Musiały też mieć jakieś szczególne predyspozycje. Od ich kompetencji i doświadczenia zależał nie tylko pomyślny przebieg porodu. Powszechna wiara, że to, co dzieje się z matką i dzieckiem w trakcie ciąży, porodu i połogu, ma wpływ na całokształt późniejszych losów dziecka, sprawiała, że spoczywały one w rękach akuszerki.

Gdy kobieta zaczynała rodzić, natychmiast posyłano po babkę. Ta wyrzucała wszystkich z chałupy i zasłaniała okna. Jej głównym zmartwieniem było, jak pisze Dworakowski, żeby położnicy nie zawiał cug. Wtedy kłopoty murowane. Musiała wiedzieć, kiedy i jak "posłać rękę do środka", zadbać o prawidłowe wydostanie się łożyska i jak najszybsze zawieszenie niemowlęciu na szyi różańca lub medalika, żeby złe moce nie miały dostępu do niechrzczonej duszy.

Musiała pamiętać, żeby zaraz po porodzie położyć dziecko przy piecu, by trzymało się domu, odpowiednio je wykąpać, żeby nie było w gorącej wodzie kąpane, a potem wylać wodę do chlewa, żeby dziecko spokojnie spało. W razie czego uformować odpowiednio główkę i podać ojcu do pocałowania na znak uznania i przyjęcia do rodziny.

Gdy poród nie przebiegał pomyślnie, babka uciekała się do sztuczek magicznych. Kropiła wodą święconą, okadzała ziołami, wzywała ludzi, z którymi położnica pozostawała w złych stosunkach, aby jej wybaczyli, dobrze życzyli, a przez to ułatwili rozwiązanie. Odmowa w takiej sytuacji była ciężkim grzechem. Dysponowała też babka całym zasobem zabiegów praktycznych, które od tych we współczesnych szkołach rodzenia różniły się tylko kiepską higieną, brakiem jakichkolwiek leków i specjalistycznego sprzętu: obecnością i pomocą męża w trakcie ciężkiego porodu, rodzeniem we wszelkich możliwych pozycjach, kąpielami i masażami brzucha.

W PRL-owskiej, bezdusznej szpitalnej rzeczywistości, podpartej opowieściami o wsadzaniu siostry Antka, tego od Bolesława Prusa, do pieca na trzy zdrowaśki, wmówiono nam, że kiedyś był tylko ciemnogród i że wszystko zawdzięczamy postępowi. Tymczasem ludzie od wieków, gorzej lub lepiej, ale radzili sobie w trudnych sytuacjach, a wiara w magię, wymieszana z żarliwą pobożnością, znacznie częściej pomagała przetrwać w okrutnym świecie i podreperować tak ważną w życiu psychikę, niż doprowadzała do prawdziwego nieszczęścia.

Pielęgniarka przy oknie z niemowlęciem na ręku (Fot. Narodowe Archiwum Cyfrowe)

Rady babki były ważne już w trakcie ciąży. Kobieta musiała pilnować się na każdym kroku, żeby uniknąć nieszczęścia lub uchronić od niego postronne osoby. Nie mogła spoglądać przez dziurkę od klucza, żeby dziecko nie miało "kosych oczu", i przechodzić pod sznurami, żeby pępowina nie owinęła mu się wokół szyi. Jednak przede wszystkim musiała unikać zapatrzenia się na coś niedobrego: na dziwnego człowieka, na ogień, zwierzę czy zmarłego, żeby dziecko nie urodziło się chore, nienormalne lub ze złym charakterem. Ale jeśli już to zrobiła, powinna jak najszybciej spojrzeć na własne paznokcie. Dla odwrócenia uroku.

Nie mogła obcinać gałęzi, kopać psa albo kota, rozniecać ognia i chodzić miedzą. Nie wolno jej było zszywać na sobie ubrania ani chodzić przez świeżo zasiane pola, żeby nie zepsuć urodzaju. Natomiast po porodzie powinna strzec dziecka jak oka w głowie, żeby czarownica go nie odmieniła, a przy kołysce mieć zawsze zawiązaną czerwoną wstążeczkę na wypadek, gdyby ktoś chciał rzucić urok. Większość z tych przesądów odeszła w zapomnienie. Jednak ja wciąż pamiętam czerwone wstążki, spluwanie "na psa urok" czy opowieści o zapatrzeniu się.

Dziś patrzymy na takie praktyki z przymrużeniem oka, a może i z politowaniem. Czy jednak w internetowych quizach, w trybie incognito, nie szukamy prawdy o nas samych? Czy nie próbujemy rozbierać na części pierwsze prawdziwych lub urojonych traum z dzieciństwa, które miały zaważyć na naszych problemach psychicznych? Jak wytłumaczyć popularność wróżek, horoskopów i wszelkiej możliwej magii? Zmieniła się tylko forma zewnętrzna. W głębi duszy, a raczej naszej pamięci genetycznej, wciąż siedzimy przy ognisku i nasłuchujemy odgłosów lasu, a ze spadających gwiazd próbujemy wyczytać nasze przeznaczenie.

Łowicka wieś (Fot. Narodowe Archiwum Cyfrowe)

Centrum świata Godlewskich było Andrzejewo, z ozdobionym pięknymi malowidłami XVI-wiecznym ceglanym kościołem, noszące dzisiejszą nazwę na cześć biskupa płockiego Andrzeja Krzyckiego, który uzyskał dla miejscowości prawa miejskie. Gdy pewnego sierpniowego dnia umówiłem się z Damianem Jaską, miejscowym nauczycielem, pasjonatem lokalnej historii i prezesem Towarzystwa Rozwoju Ziemi Andrzejewskiej, odbywały się XXI Dni Kukurydzy. Na lokalnym boisku, tuż przy kościele, trwał właśnie koncert, któremu ze swojego odsłoniętego dopiero co pomnika przysłuchiwał się kardynał Stefan Wyszyński, wznoszący rękę w geście błogosławieństwa. Pachniała grillowana kiełbasa, dzieci mierzyły do pluszaków na strzelnicy, a kołowate już z lekka miejscowe chłopaki wodziły błędnym wzrokiem za miejscowymi dziewuchami, zerkając niecierpliwie na krzaki wokół cmentarza, dzielnie zabezpieczane przez strażaków. Wprawdzie do urokliwego domku położonego tuż obok plebanii docierało dudnienie w rytmie disco polo, ale w rozmowie nie przeszkadzało.

– Przed pierwszą wojną światową Andrzejewo, choć pozbawione praw miejskich po powstaniu styczniowym, rozwijało się całkiem dobrze. Miało też wtedy największą liczbę mieszkańców w historii. Więcej – pan Damian nie ukrywa dumy – niż sąsiedni Czyżew, mimo że położony przy linii kolejowej. Stanowiło lokalne centrum dla okolicznych wiosek, zarówno licznych zaścianków szlacheckich, jak i położonych na zachód i północ dawnych wsi kościelnych. Odbywały się jarmarki, kwitły rzemiosło i handel. W Andrzejewie oczywiście mieszkali też Żydzi, ale nie stanowili większości. Było ich jakieś trzydzieści procent. Z tego, co mi opowiadali dziadkowie, a byli mieszczanami z dziada pradziada – podkreśla Jasko – żyli z Polakami na ogół harmonijnie.

Jeden raz Andrzejewo znalazło się nawet w centrum uwagi całego Imperium Rosyjskiego. We wrześniu 1912 roku w okolicy odbywały się manewry warszawskiego okręgu wojskowego, na które przybył car Mikołaj II. Odwiedził wówczas Andrzejewo i Czyżew. Nie minęły trzy lata, a wycofująca się przed ofensywą niemiecką armia rosyjska doszczętnie spaliła Andrzejewo, obróciwszy osadę w perzynę i przerwawszy jej rozwój. Było to w sierpniu 1915 roku. Większość ludności ewakuowano na wschód. Pozostali nieliczni, w tym rodzina czternastoletniego wówczas Stefana Wyszyńskiego, którego ojciec był organistą w miejscowym kościele. Jednak w okolicznych wioskach ludność w większości przetrwała.

Zobacz wideo Gwałt na planie filmu "Chłopi" na Jagnie. Filmowy Boryna mówi, jak to wyglądało

Bieżeństwo, czyli przymusowa ewakuacja ludności cywilnej przez władze rosyjskie i kilkuletnia tułaczka po bezmiernej, a potem ogarniętej rewolucją i wojną domową Rosji, w dużym stopniu ominęły katolicką społeczność guberni łomżyńskiej. Nie naruszyły tkanki społecznej. Ludzie w większości nie posłuchali carskich urzędników, a księża przekonywali ich, że straszenie Niemcami to bujdy. Mieli rację. Na sąsiednim prawosławnym Podlasiu było inaczej. Tam tragedia bieżeństwa jest centralnym, ważniejszym nawet od II wojny światowej wątkiem niemal każdej XX-wiecznej historii rodzinnej.

*Publikujemy fragment książki "Ślachta. Historie z podlasko-mazowieckiego pogranicza" Macieja Falkowskiego, która ukazała się 17 kwietnia 2024 roku nakładem Wydawnictwa Czarne.