Oj, kochani, co to był za dzień… Szary, płaczliwy, jakby samo niebo wiedziało, iż w Zakątku dzieje się wielka krzywda. Patrzyłam przez okno swojej przychodni, a w sercu czułam taki ciężar, jakby ktoś ścisnął je w imadle i powoli dokręcał.
Cała nasza wieś wydawała się wymarła. Psy nie szczekały, dzieci się pochowały, choćby ten niesforny kogut wujka Staszka ucichł. Wszyscy wpatrywali się w jeden punkt w dom Weroniki Ignacówny, naszej babci Wery.
A pod jej furtką stało auto miejskie, obce. Lśniło jak świeża rana na ciele naszej wsi.
Wywoził ją Krzysztof, jedyny syn, swoją matkę. Do domu spokojnej starości.
Przyjechał trzy dni wcześniej, tak samo wygładzony, pachnący drogą wodą kolońską, a nie rodzinną ziemią. Najpierw zajrzał do mnie, niby po radę, ale tak naprawdę po usprawiedliwienie.
Wandziu Szymanowska, sama widzisz mówił, patrząc nie na mnie, tylko gdzieś w kąt, na słoik z watą. Mama potrzebuje opieki. Fachowej. A ja? Praca, całe dni w biegu. Tu ciśnienie, tam nogi… Tam będzie lepiej. Lekarze, pielęgniarki…
Milczałam, tylko patrzyłam na jego dłonie. Czyste, z wypielęgnowanymi paznokciami. Tymi rękami w dzieciństwie chwytał się spódnicy Wery, gdy wyciągała go z rzeki, sinego z zimna. Tymi rękami sięgał po drożdżówki, które piekła, nie żałując ostatniego oleju. A teraz tymi rękami podpisywał jej wyrok.
Krzysiu szepnęłam, a głos mi drżał, jakby nie mój. Dom spokojnej starości to nie dom. To urząd. Ściany tam obce.
Ale tam specjaliści! prawie krzyknął, jakby przekonywał sam siebie. A tu co? Ty jedna na całą wieś. A jak w nocy coś się stanie?
A ja w duchu myślałam:
“Tu, Krzysiu, ściany leczą. Tu furtka skrzypi tak samo od czterdziestu lat. Tu jabłoń pod oknem, którą sadził twój ojciec. Czy to nie lekarstwo?”
Ale głośno nic nie powiedziałam. Co tu mówić, gdy człowiek już wszystko postanowił? Odjechał, a ja poszłam do Wery.
Siedziała na swojej starej ławce przed domem, wyprostowana jak struna, tylko dłonie na kolanach drżały drobnym drżeniem. Nie płakała. Oczy suche, patrzyła w dal, na rzekę.
Zobaczyła mnie, próbowała się uśmiechnąć, ale wyszło to tak, jakby nie uśmiech, tylko łyk octu.
No, Wandziu powiedziała cicho, jak szelest jesiennych liści. Syn przyjechał… Zabiera.
Przysiadłam obok. Wzięłam jej dłoń w swoje zimna, twarda. Ileż te ręce w życiu napracowały… I grządki plewiły, i bieliznę w balii prały, i Krzysia swojego przytulały, głaskały.
Może jeszcze z nim porozmawiać, Weroniko? szepnęłam.
Pokręciła głową.
Nie trzeba. Postanowił. Tak mu lżej. On nie ze zła, Wandziu. On z miłości, z tego swojego miejskiego rozumu tak robi. Myśli, iż dla mnie lepiej.
I od tej jej cichej mądrości dusza mi się ścisnęła. Nie krzyczała, nie biła się, nie przeklinała. Przyjęła to, jak przyjmowała całe życie i susze, i deszcze, i stratę męża, i teraz to.
Wieczorem przed wyjazdem znów do niej zajrzałam. Już spakowała tobołek.
Śmiesznie powiedzieć, co tam było. Fotografia męża w ramce, puchowa chustka, którą dostała ode mnie na urodziny, i mała ikonka, miedziana. Całe życie w jednej płóciennej zawiniątce.
Dom był posprzątany, podłoga wymyta. Pachniało macierzanką i nie wiem czemu zimnym popiołem. Siedziała przy stole, na którym stały dwie filiżanki i spodeczek z resztką konfitur.
Siadaj skinęła. Herbatę wypijemy. Ostatni raz.
Siedziałyśmy w milczeniu. Stary zegar na ścianie tykał raz, dwa, raz, dwa… Odliczał ostatnie minuty jej życia w tym domu.
I w tej ciszy było więcej krzyku niż w każdej histerii. To było milczenie pożegnania. Z każdą szczeliną w suficie, z każdą deską podłogi, z zapachem geranium na parapecie.
Potem wstała, podeszła do kredensu, wyjęła zawiniątko w białym płótnie. Podała mi.
Weź, Wandziu. To obrus. Jeszcze moja matka haftowała. Niech u ciebie będzie. Na pamiątkę.
Rozwinęłam. A po białym płótnie niebieskie chabry i czerwone maki. A po brzegach haft taki misterny. Zabrakło mi tchu.
Weroniko, po co… Zabierz… Nie dręcz ani siebie, ani mnie. Niech tu na ciebie czeka. Ona doczeka. I my doczekamy.
Spojrzała na mnie swoimi wyblakłymi oczami, w których stała taka ogromna tęsknota, iż zrozumiałam nie wierzy.
I nadszedł ten dzień. Krzysztof się krzątał, układał w bagażniku jej tobołek. Weronika wyszła na ganek w swojej najlepszej sukience, w tej samej puchowej chustce. Sąsiadki, te odważniejsze, wyszły za furtki. Stały, ocierały łzy rogami fartuchów.
Obejrzała wszystkich wzrokiem. Każdą chatę, każde drzewko. Potem spojrzała na mnie. I zobaczyłam w jej oczach nieme pytanie: “Za co?” I prośbę: “Nie zapomnijcie”.
Wsiadła do samochodu. Dumnie, wyprostowana. choćby się nie obejrzała. Tylko gdy auto ruszyło i wzbiło chmurę kurzu, zobaczyłam w tylnym oknie jej twarz.
I po policzku spływała jedna jedyna łza. Auto zniknęło za zakrętem, a my jeszcze długo staliśmy i patrzyliśmy na ten pył, który powoli opadał na drogę, jak popiół na pogorzelisku. Serce Zakątka tego dnia zamarło.
Minęła jesień, po niej zima przeleciała zamiecią. Dom Weroniki stał opuszczony, z zabitymi oknami. Śnieg nawiał zaspy aż do ganku, i nikt ich nie odgarniał. Wieś jakby osierociała. Czasem przechodziłam obok, i zdawało się zaraz skrzypnie furtka, wyjdzie Weronika, poprawi chustkę i powie: “Dzień dobry, Wandziu”. Ale furtka milczała.
Kilka razy dzwonił Krzysztof. Mówił zduszonym głosem, iż mama się przyzwyczaja, iż opieka dobra. A ja słyszałam w jego













